poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Brutalny wodewil, czyli o dyskretnym uroku psychopaty


"Bronson" Nicolasa Winding Refna wpisuje się w ten niezwykły nurt kina, który, serwując ociekające przemocą i brutalnością obrazy, puszcza do widza oko i bezczelnie uwodzi. Znamy to doskonale z klasycznych już pozycji jak "Urodzeni mordercy" Olivera Stone'a, "Chopper" Andrew Dominika czy właściwie wszystkiego, co wyszło spod ręki Tarantino czy Rodrigueza. Jakkolwiek kontrowersyjne może się wydawać takie epatowanie (często nieuzasadnioną) przemocą i, co więcej, pakowanie jej w atrakcyjną wizualnie formę, ja, niemal perwersyjnie, rozkoszuję się takim kinem.

Film duńskiego reżysera jest nietuzinkową biografią Mickeya Petersona aka Charlesa Bronsona, postrachu więziennych klawiszy i ulubieńca podrzędnych tabloidów. Bohater ma muły  bysiora z klubowej bramki, podkręcony wąs włoskiego cinkciarza i tylko jeden cel w życiu - zdobyć sławę. A, jako że tym, co wychodzi mu najlepiej, jest spuszczanie ostrego lania pechowcom, którzy się akurat napatoczą, realizuje swe marzenie, zyskując miano najsłynniejszego przestępcy Wielkiej Brytanii.

Bronson budzi moją szczerą sympatię pomimo, delikatnie ujmując, przykrych dla otoczenia wybuchów niekontrolowanej agresji. On nie jest z gruntu zły, wyrachowany, raczej... spontaniczny. Gdy tłucze na kwaśno kolejnych przeciwników, z jego wąsatej facjaty nie znika psycholski, acz całkowicie szczery uśmiech. Widać, że chłopak kocha to, co robi. To ta szczerość i pewnego rodzaju naiwność sprawiają, że oponenci mają ze strachu pełne majciochy. Bo już wiedzą, że trafili na świra, dla którego zadyma to środowisko naturalne. I nie ma zmiłuj się!

Trudno się nie roześmiać, wiedząc, że Charlie po raz pierwszy został zapuszkowany za napad z bronią na oddział poczty, który obrobił na całe 26 funciaków. Mniej zabawne jest to, że skazano go wówczas na 7 lat. Ironii na powrót przydaje fakt, że Bronson na tyle doskonale zaaklimatyzował się w więziennym ekosystemie, że spędził w nim, na przemian z zakładami psychiatrycznymi, 34 lata, w tym 30 w izolatce. Biograficzna opowieść, którą snuje sam Bronson (tutaj oklaski dla Toma Hardy'ego
, z którego wychodzi zwierzę sceniczne nie do poskromienia!), staje się błyskotliwym show odgrywanym w wyobraźni bohatera. Charlie tworzy obłędny performance, którego każdy pieczołowicie dopieszczony detal zostaje nagrodzony gromkimi owacjami przez złaknioną wrażeń wyimaginowaną publikę.

Bronson to urodzony showman, sprzedający swój życiorys jako doskonale wystylizowany i zmontowany teledysk. To chyba właśnie formalna strona filmu jest tym, co urzeka najbardziej.
Refn nie obrzuca nas surowym mięchem naturalizmu. Wręcz przeciwnie, sceneria, barwy, światło i sama praca kamery, każą sytuować film hen daleko od jakiegokolwiek realizmu. To owa nieustanna teatralizacja każdego ujęcia, rozbuchana scenografia i aktorska nadekspresja czynią podróż z Bronsonem tak fascynującą.

Winding Refn tak zręcznie zaczarował historię psychopatycznego, ultrabrutalnego przestępcy, że powstał histerycznie zabawny, surrealistyczny kabaretowy spektakl. To obraz spójny, konsekwentny i błyskotliwy. Nie moralizuje, nie gani, nie wartościuje. Reżyser doskonale bawi się popkulturowymi odniesieniami i zgrabnie żongluje teledyskową konwencją, zamieniając wizje zła i przemocy w obrazy, które przyciągają, bawią, śmieszą, słowem, stają się czymś podniecającym i pożądanym.

Bronson marzył o wielkiej sławie.
Refn zapewne bardzo mu dopomógł. Dzięki jego obrazowi legenda agresora z Luton wypłynęła daleko poza Wyspy. Konkluzja jest taka – "Bronson" to nie siermiężne wywody tęgiego zbója okraszone bezsensownym mordobiciem, lecz mistrzowsko opowiedziana historia z wodewilowym sznytem, ironią i kabaretowym (nie kabareciarskim!) humorem. Wymownie w kontekście całości brzmią słowa pojawiającego się parokrotnie w filmie hitu Pet Shop Boys "It's a sin": "everything I've ever done, everything I ever do, it's a sin!". Może to i  grzech, ale jakże trudno oprzeć się szalonemu urokowi "Bronsona". 




"Bronson", 2008 Wielka Brytania
 reż. Nicolas Winding Refn
 tekst: Oliwia Misztur

Tekst był wcześniej opublikowany tu:  http://www.filmweb.pl/user/triliv/reviews/Brutalny+wodewil%2C+czyli+o+dyskretnym+uroku+psychopaty-12407

Poniżej natomiast kilka wcieleń Toma aka Charliego, bon appetit!





piątek, 3 sierpnia 2012

W raju wszystko jest iluminacją, czyli eine Liebe von Ulrich Seidl

Świat filmowy Ulricha Seidla to intrygujący mariaż faktu i fikcji, dokumentu i fabularnej stylizacji. Zaludniają go udręczeni podłą egzystencją frustraci, dziwacy i nieszczęśliwcy, niektórzy budzący politowanie, inni wstręt i pogardę. W rozpoczynającej trylogię „Raj” części „Miłość” uwaga reżysera po raz kolejny fokusuje się na jego ulubionym temacie – Austriakach i krytycznie analizowanej austriackości. Z tym jednak wyjątkiem, że tym razem fabuła nie toczy się na przedmieściach Wiednia, lecz pośród malowniczych Kenijskich krajobrazów, w „raju na Ziemi” rodem z katalogu biura podróży. Krytyka zaś poszerza się również o owego „raju” mieszkańców i cały wyrachowany system zależności między lokalsami a przybyszami. Kto  zna choć odrobinę twórczość Seidla, na wstępie już przeczuwa, że do mitycznego Edenu będzie stąd bardzo daleko.

Wraz z Teresą, samotną otyłą pięćdziesięcioparolatką (fantastyczną i odważna rola Margarete Tiesel) oraz kilkoma podobnymi  jej paniami poznajemy (sex)turystyczną Afrykę, która już od progu wita nas kiczem zaprogramowanym pod europejskie drobnomieszczańskie wyobrażenia. Tubylcy w przaśnych strojach, z przyklejonymi sztucznymi uśmiechami wyczekują pod hotelem na kolejne tury urlopowiczów. Śpiewają  przy tym radośnie (?)„Hakuna matata”(co znaczy mniej więcej „nic się nie martw”, „wyluzuj się”), podczas  gdy kawałek dalej, w obłażących z farby chatkach, ich bezrobotni członkowie rodzin  mierzą się z wszechobecnym ubóstwem. Tam zdecydowanie adekwatniej brzmiałby nostalgiczny „Weeping song” Cave’a (pieśń w sam raz do płaczu).

Podobno kolonializm w Afryce skończył się już dawno temu, tymczasem okazuje się, że w zawoalowanej formie usług, oględnie mówiąc,  rekreacyjno-turystycznych ma się całkiem nieźle. Kenijskie kurorty oferują zblazowanym turystkom coś więcej niż standardowe „all inclusive”. W gibkich ciałach jurnych młodzieńców, czatujących na majętne „sugar mamas”, kryje się obietnica ulotnej młodości, namiętności i przygody. A nawet miłości. Wszystko zależy od zasobów portfela. Miłość  to kolejny rodzaj transakcji, zaś piaszczysta plaża - istny market z szeroką ofertą towarzysko-erotyczną.

Łatwo Seidla oskarżyć o operowanie kalkami i uproszczeniami, ba, nawet o zapędy rasistowskie. Ma facet rozległe fiksacje na punkcie swojego Heimatu, a teraz dorzuca do tego jeszcze butną krytykę bogu ducha winnych Kenijczyków… Nie,  nie, nie. Nie tędy droga. Reżyser nikogo bezpośrednio nie ocenia – on podgląda, obserwuje (co zresztą doskonale podkreśla zabieg użycia kamer przemysłowych w niektórych sekwencjach filmu). Daleko mu do moralizatorstwa, nawet tego uzasadnionego. Co więcej, wobec swoich bohaterów, podobnie jak w poprzednich obrazach, pozostaje mimo wszystko, jeśli nie ciepły, to przynajmniej współczujący. Krytykę wymierza natomiast  w ogół społeczeństwa (czy też społeczeństw) – jego dwulicowość, zaściankowość myślenia, egoizm i wyrachowanie. Unika dzielenia  na dobrych i złych - tu wszyscy są równie egotyczni i roszczeniowi. U nienasyconych „sugar mamas” wynika to z poczucia niepewności, niespełnienia i nieatrakcyjności,  u „beach boys’ow” zaś z biedy, frustracji i ugruntowanego historycznie poczucia nierówności.

Obnażając w bezlitosny sposób naturę relacji międzyludzkich oraz, niejednokrotnie osiągający rozmiary groteski, dysonans kulturowy, Seidl pozostaje bezstronnym widzem. Pokazuje rzeczy przykre i niekoniecznie łatwe do oglądania  jako  konsekwencje zaawansowanej  eksploatacji – tak międzyludzkiej, jak i międzykontynentalnej. 

Reżyser nigdy nie bał się epatowania szpetotą, dziwnością, seksualnością ( często perwersyjną), przez co została mu przypięta etykietka skandalisty i prowokatora. Jednak, moim zdaniem, „Raj: Miłość” może zszokować , zniesmaczyć  a nawet zawstydzić co najwyżej zdewociałych ignorantów, dla których szczytem filmowej prowokacji były dotąd filmy Almodovara. 

Seidl pochyla się nad brzydotą,  postępującą starością i uwiądem ciał, szukając w nich piękna, zaś w obrzydliwych, przeczących zasadom moralnym czynach – humanizmu. Wiele scen to estetyczne arcydziełka, pod względem kompozycji i kolorystki przywołujące na myśl malarskie płótna (ujęcie śpiącej pod błękitną moskitierą nagiej Teresy, odpoczywającej po gorących igraszkach ze swym „beach boy’em” to nie lada uczta dla wrażliwych oczu). Jak wiele można powiedzieć jednym mistrzowsko rozegranym statycznym kadrem! Widać  to doskonale zwłaszcza w scenie ukazującej pokaźne stadko podstarzałych matron wylegujących się na przylegającym do hotelu wycinku plaży, oddzielonym od jej reszty sznurem, za którym gromadzą się ciemnoskórzy chłopcy. To zarówno symboliczny rozdział na bogatych i biednych, białych i czarnych, obsługiwanych i usługujących, lecz również swoista witryna sklepowa, na której konsumenci i konsumowani przyglądają się sobie nawzajem. Bardzo wymowna, zapadająca w pamięć scena.

„Miłość” otwiera trylogię „Raj”, po niej nastąpią „Wiara” oraz „Nadzieja”. Myli się jednak ten, kto próbuje doszukiwać się w tytułach czysto religijnych konotacji. Inspiracją dla filmowego tryptyku (który nota bene w pierwotnym założeniu wcale tryptykiem nie był) okazuje się dramat austriackiego pisarza okresu międzywojnia, Ödöna von Horvátha – „Glaube, Liebe, Hoffnung”, skupiający się właśnie na tematyce nierówności społecznych i walki klas.

Nie należy raczej mieć złudzeń, że dwa kolejne obrazy austriackiego reżysera przyniosą kojącą odmianę. Zresztą, bez ultra wysokiego stężenia goryczy i sarkazmu Seidl nie byłby Seidlem. Jedno jest zatem pewne – będą uwierać równie mocno i uporczywie.

"Raj: miłość", 2012 Austria, Francja, Niemcy
reż. Ulrich Seidl
polska premiera: 7 września 2012
tekst: Oliwia Misztur



środa, 1 sierpnia 2012


Horyzontowe ostatki, czyli spóźnione/rozleniwione podsumowanie ostatnich obejrzanych filmów :)


„Dziurka od klucza” reż. Mariusz Treliński – Bardzo fajny krótkometrażowy dokument, w którym reżyser
spotyka dawno niewidzianych kolegów i koleżanki z podstawówki. Z rozmów o dziecięcych marzeniach,
planach na przyszłość i ich konfrontacji z PRL-owską, dorosłą już rzeczywistością (film był kręcony w połowie
lat 80-tych) wyłania się na przemian gorzki, wzruszający i zabawny portret pokolenia naszych rodziców.
Lekkie i bezpretensjonalne. 8/10
 

„Pożegnanie jesieni” reż. Mariusz Treliński - Lepka od dekadencji i dziwaczności sonata miłosno-
polityczno-obyczajowa rozegrana w eklektycznych przestrzeniach, w których prawdopodobnie
równie dobrze czułby się dr. Frank-n-Furter, jak i Alex DeLarge. Genialna rola Peszka wcielającego się
w rolę cioty – nie Witkowskiej, lecz – Witkiewiczowskiej. Skarbnica błyskotliwych cytatów, wśród których
najtrafniej podsumowuje obraz ten oto: „Doszliśmy do kresu burżuazyjnej kultury, która nie dała nic
prócz zwątpienia”.  9/10  



„Raj: Miłość” reż. Ulrich Seidl – Żaden z horyzontowych filmów Seidla nie okazał się dla mnie rozcza-
rowaniem. Pierwsza część trylogii (oprócz „Miłości”, będziemy mieć niedługo okazję obcować z „Wiarą”
oraz „Nadzieją” ala Ulrich, i obiecuję – to nie będzie przyjemne;)) przenosi nas z wiedeńskich przedmieść
na malownicze kenijskie plaże. Klimat pozostaje jednak ten sam – utkany z brzydoty, dziwactw, goryczy
i desperacji. I nawet obecność „beach boys'ów” i „sugar mamas” nie osładza go ani trochę.
(Lada dzień wrzucę pełnowymiarową recenzję tegoż filmidła, więc na teraz koniec:)) 10/10 
 


W drodze” reż. Walter Selles – Zekranizować powieść legendę to nie lada wyzwanie. Walter Selles nie do końca je udźwignął, tworząc obraz w wielu miejscach miałki i banalny. Bitnicy wg niego to zgraja gładkolicych podchmielonych młodziaków (tu plejada całkiem ciekawych aktorów z Samem Riley na czele) o pretensjach artystycznych, którym w przerwie między orgią a balangą udaje się sklecić parę słów w formę awangardowego wiersza. W ramach kontrkulturowego buntu i politycznej dywersji odbywają również dalekie "szalone" eskapady (aż do meksykańskiego burdelu!); koniec końców zawsze jednak lądują u mamy.
Przebija z tego filmu jakiś smutek i nostalgia ( i jest to duży plus), brakuje jednak tej intensywnej tęsknoty, spontanicznego pędu za czymś nieuchwytnym, niedookreślonym, co dla mnie osobiście stanowiło właśnie sedno powieści Kerouaca.
Zdecydowanie najmocniejszą stroną obrazu są malowniczo oddane realia tamtych lat. I przestrzenie, fascynujące amerykańskie krajobrazy, które są nie tylko tłem, lecz pełnoprawnymi aktorami. To jednak za mało. 5/10