poniedziałek, 24 września 2012

Lubię krwawą jatkę, ale subtelność też jest OK, czyli wszystkie odloty Chan-Wook Parka

Koreański reżyser udowadnia, że potrafi wyjść poza schemat „azjatyckiego Tarantino” i nie tracąc swojego autorskiego stylu, zaserwować film iskrzący (dosłownie!) od czułości, wzruszeń i słodyczy.

W „Jestem cyborgiem i to jest OK” Chan-Wook Park dokonuje karkołomnego połączenia schizofrenicznego dramatu z komedią sci-fi i słodkiego romansu ze spektakularnymi rozbryzgami krwi. Z zaskakująco udanym efektem.

W tym filmie urzeka wszystko – począwszy od niebanalnego tytułu, poprzez pokrętnie  opowiedzianą surrealną historię, na fantastycznej oprawie wizualnej skończywszy. Akcja rozgrywa się w zakładzie psychiatrycznym, zaś świat przedstawiony stanowi miksturę osobliwej szpitalnej rzeczywistości z kompletnie pokręconymi odlotami kuracjuszy. Urojenia zlewają się z prawdą, sny z jawą, trudno rozgraniczyć jedne od drugich, zresztą – nie ma takiej potrzeby. Bowiem to właśnie ta dziwaczna baśniowość z pogranicza schizofrenicznego majaka i dziecięcego świata magii stanowi o sile tego filmu.

Jeśli lubicie azjatyckie smaki, ale Wasze zgnębione żołądki potrzebują chwili wytchnienia od masakry rodem z „Oldboy’a”, polecam wrzucić na ząb „Jestem cyborgiem…”. Gwarantuję brak zgagi. 9/10

„Jestem cyborgiem i to jest OK”, reż. Chan-Wook Park

wtorek, 18 września 2012

"Hunger Games". Na szybko

„Igrzyska śmierci” to światełko nadziei w mroku banalnych i lepkich od pretensjonalności historii dla nastolatków, serwowanych tak w literaturze, jak i w kinie. Zarówno bowiem powieść Suzanne Collins, jak i stanowiący jej adaptację film Gary’ego Rossa, odcinają się od  świata magii i nadprzyrodzonych zjawisk, kreując dystopijną wizję świata, w której wątek inicjacyjny zostaje wpleciony w diagnozę całego systemu społecznego. To krytyka popkultury i wszystkożernych mediów kosząca je ich własną bronią. Spektakularny blockbuster, który intryguje i zaskakuje przewrotnością. Gorzka satyra, krytykująca „społeczeństwo spektaklu” i pod przykrywką sci-fi obnażająca lęki, z którymi zderza się  pokolenie młodych ludzi, z jednej strony zagrzewanych do kapitalistycznego pędu ku karierze, z drugiej zaś mierzących się z widmem kryzysu i konfliktem wartości. Jednocześnie „Igrzyska śmierci” to fantastycznie rozegrane widowisko, świetnie nakręcone i rewelacyjnie zagrane ( na oklaski zasługuje zwłaszcza grająca główną rolę Jennifer Laurence, której zagorzale kibicuję od czasu „Do szpiku kości” oraz świetny Stan Tucci odtwarzający gospodarza ogólnokrajowego reality show). Aktualnie trwają prace nad ekranizacją drugiej części trylogii („W pierścieniu ognia”, ostatnia zaś to „Kosogłos”), której po przeczytaniu literackiego pierwowzoru, nie mogę się już doczekać. Oby więcej takich książek i filmów dla młodzieżówki (niby)! (Tymczasem, „Igrzyska śmierci” zostały właśnie wydane na DVD. I nierozsądnie byłby ten fakt zignorować.) 8/10



czwartek, 13 września 2012

"Dom w głębi lasu" czyli cała masa koszmarnej frajdy

Całe szczęście, że przed seansem nie przeczytałam żadnego streszczenia, żadnej recenzji! Dzięki temu mogłam całkowicie dać się porwać szalonemu widowisku, które zaserwował Drew Goddard do spółki z Jossem Whedonem. Wam polecam to samo:)

„Dom w głębi lasu” to eksperyment, nieobliczalna wypadkowa „Krzyku”, „Cube” i klasycznych slaherów (wdzięczne dygnięcie w stronę Sama Raimiego), przeskakująca je wszystkie zwinnym susem inteligentnej drwiny. To zupełnie nowa, świeża perspektywa patrzenia na horror – gatunek w kinie wyeksploatowany już ze wszech miar. Twórcy filmu wychodzą daleko poza jakąkolwiek konwencję, nie muszą też bawić się w demitologizację gatunku, bo inni zrobili to już wcześniej (z „Krzykiem” na czele), mogą natomiast bezkarnie rzucić się w wir piętrzących się absurdów i nonsensownej zabawy, pokazując przy okazji proces kreacji całego koszmaru „od kuchni”. Kluczem do tego filmu jest właśnie zabawa. Bo takiej frajdy, jak podczas seansu „Domu..”, dawno już nie miałam oglądając żadną czarną komedią, a co dopiero horror. 7/10


wtorek, 11 września 2012

Popowy żywot wrogów publicznych. Recenzja „W drodze” Waltera Sallesa


Gdyby pokusić się o zrobienie zestawienia kultowych książek nieprzekładalnych na język filmu, " W drodze" Kerouac'a miałoby spore szanse na ścisłą czołówkę. Zadanie to zdaje się karkołomne przede wszystkim ze względu na wielowątkowość i epizodyczność powieści. I faktycznie, przez lata Copolla (który zakupił prawa do filmu już przeszło 30 lat temu) nie mógł znaleźć kandydata godnego zajęcia miejsca za kamerą. Koniec końców realizacja obrazu przypadła Walterowi Sallesowi, (reżyserowi m.in."Dzienników motocyklowych").

Niestety, bez powodzenia. Filmowa materia nie wytrzymała starcia z literackim pierwowzorem. Powstał film, który dla widza, nie mającego uprzednio styczności z powieścią, okazuje się zagmatwany i niejasny. Mimo wielu pozytywów, zbyt łatwo pogubić się w galimatiasie zdarzeń i pobocznych historii, natłoku nazwisk i miejsc.

Podobno Kerouac pisał "W drodze" jednym ciągiem, pozostając w trzytygodniowym narkotycznym transie. Jego tekst jest zbiorem epizodów, w którym istotniejsza od linearnej fabuły jest emocjonalna intensywność poszczególnych historii. Specyficzna atmosfera i rytm książki stanowiące o jej wyjątkowości, ulotniły się niestety niczym kamfora wraz z przeniesieniem jej na taśmę celuloidu.

"W drodze" to historia opowiadana przez młodego pisarza (alter ego Kerouac'a), Sala Paradise’a (jeden z ciekawszych aktorów młodego pokolenia, Sam Riley), który wraz z charyzmatycznym przyjacielem, Dean’em Moriarty’m i paczką przyjaciół przemierza Amerykę wte i wewte w nieustannym poszukiwaniu przygód, doświadczeń i zabawy, lecz przede wszystkim czegoś nieuchwytnego i nieokreślonego.

Warto pochylić się na moment nad postacią Deana, bo jest ona właściwie motorem wprawiającym w ruch wszystkie pozostałe (tu cała plejada młodych, pięknych i rozchwytywanych przez Holywood - z Kirsten Dunst, Kristen Stewart i Tom'em Sturridge’m na czele). Rola Moriarty’ego to nie lada wyzwanie. Krążą nawet plotki, że lata temu Kerouac marzył, by zobaczyć w niej samego Marlona Brando. Tymczasem, przypadła Garrett'owi Hedlundowi, dotąd grywającemu głównie w blockbusterach typu "Tron", "Eragon" czy "Troja". Taki wybór mógł być niebezpieczny, tymczasem – efekt okazał się zaskakująco dobry. Hedlund, młodzian o urodzie nieco zawadiackiej i buńczucznej, wykrzesał z siebie fajerwerki dzikości, nieskrępowanego szaleństwa i dziecięcej spontaniczności. Dokonał tego, co udaje się niewielu – przez chwilę stał się Deanem Moriarty’m – namiętnym szaleńcem, mknącym w amoku przez kilometry kolejnych doświadczeń. Świetna rola i równocześnie najtrafniejszy strzał w doborze obsady. Reszta wydała mi się raczej chybiona, w wielu momentach odnosiłam wrażenie jakby aktorzy (nota bene doświadczeni i naprawdę dobrzy) grali trochę "po omacku", męcząc zarówno siebie, jak i widzów.

Tyle jeśli chodzi o przystawkę, teraz czas na danie główne, niestety nieco bardziej mdłe. Podstawowym błędem Sallesa i równocześnie największym mankamentem jego filmu jest nieuzasadnione pominięcie kontekstu społeczno-historycznego powieści Kerouac'a, kluczowego dla zrozumienia fenomenu pokolenia bitników, którzy, wedle słów J.E. Hoovera stanowili, obok komunistów największe zagrożenie dla Ameryki.

A był to przecież czas kiedy Ameryka oszalała! Z jednej strony Zimna Wojna z drugiej - post-kryzysowy kapitalistyczny boom podszyty pruderyjną miejską mentalnością. Polityczny wyścig zbrojeń i przykładni mężowie wracający po pracy do schludnego domku i swej osobistej "żony ze Stepford" czekającej z gorącym stekiem na talerzu.

Bitnicy zatrzęśli światem wartości amerykańskich mieszczan, wiodąc buntowniczy żywot zaprawiony psychoaktywnymi substancjami, alkoholem, seksualną rozwiązłością i polityczną dywersją. Stanowił on bezprecedensowy rodzaj reakcji na doświadczenie zimnowojennej rzeczywistości, nuklearnego zagrożenia i kryzysu.

Salles natomiast serwuje nam bitników w stylu MTV - jako bandę rozochoconych, gładkolicych młodziaków, rozpieranych imprezową chucią. Ich jedynym zwrotem ku jakiejkolwiek refleksyjności jest namiętna lektura Prousta, a właściwie ostentacyjne wymachiwanie okładką książki na ekranie. Czcze i pretensjonalne.

Bitnicy a.d. 2012 to kolejna egzemplifikacja tego, jak wszystkożerna popkultura pochłania kolejny wielki mit, wydalając ładnie opakowany produkt. Nie ma się co oszukiwać, znak naszych czasów. I tak, jak podobizny Che czy Lennona lądują na seryjnie produkowanych koszulkach i gadżetach dla "zbuntowanej" młodzieżówki, tak Kerouac, Ginsberg, Cassady, a wraz z nimi całe pokolenie bitników zostają przemieleni na pop-użytek. W konsekwencji "W drodze" okazuje się całkiem znośnym, lecz niestety zaledwie, filmem dla współczesnych nastolatków i o nastolatkach. I niczym więcej.

Tekst Kerouac'a jest hołdem złożonym najodważniejszym, najbardziej bezkompromisowym umysłom pokolenia, film niestety pod tym względem pozostaje zaledwie jego bladym odbiciem. Doskonale natomiast sprawdza się w warstwie estetycznej. Salles świetnie odtworzył specyficzny klimat Ameryki przełomu lat 40-50-tych, zarówno dzięki dbałości o stylizacyjny detal, jak i rewelacyjnemu doborowi zdjęciowych przestrzeni. Krajobrazy w jego filmie oddają to, czego zabrakło w scenariuszu – nostalgię, poczucie ulotności i tęsknotę za wolnością totalną.

Droga opisana przez Kerouac'a uwiodła mnie, ta pokazana przez Sallesa, niestety, głównie znużyła, okazując się kolejnym dowodem na to, że jest literatura wobec której kino winno pokornie spuścić głowę i nie porywać się na przenoszenie jej na srebrny ekran.



"W drodze", 2012 Brazylia, Francja, USA, Wielka Brytania
 reż. Walter Salles
 tekst: Oliwia Misztur

wtorek, 4 września 2012

Pustki na blogu

Blog ostatnio świeci pustkami, a krótkie filmowe notki, jak lądowały, tak nadal lądują na fejsbuku :)  Stare nawyki…
Poniżej zatem pozwalam sobie bezczelnie przekleić z fejsowego walla kilka filmowych impresji z ostatnich dni (tygodni?)
i obiecuję poprawę :)

Zacznijmy od filmu, który nowością nie jest, ale ja miałam okazję zobaczyć go dopiero ostatnio.


„Zapiski z Toskanii” reż. Abbas Kiarostami

„Zapiski z Toskanii” irańskiego reżysera Abbasa Kiarostamiego to kolejny dowód na to, jak idiotyczny przekład tytułu może zniechęcić widza do seansu. Tym bardziej mi przykro, że zobaczyłam film dopiero pól roku po jego polskiej premierze,
a jest to dzieło wybitne.

„Copie conforme” to „kopia idealna”, tytuł zdecydowanie bardziej adekwatny, jako, że obraz dotyka problematyki relacji między kopią a oryginałem, wychodząc daleko poza dziedzinę samej sztuki. To spektakl dwojga aktorów (genialna Juliette Binoche
i partnerujący jej William Shimell), oparty na subtelnej emocjonalnej grze, pulsującym napięciu i przede wszystkim – tajemnicy. Kiarostami prowadzi narrację niespiesznie, budując ją na niejasności i niedopowiedzeniu. Teatralność scen nie razi, wręcz przeciwnie - pomaga budować intrygującą atmosferę.

Piękny, mądry, ale i wymagający film o niezwykłym spotkaniu. Przede wszystkim jednak o tym, jak w miarę upływu lat
przeobraża się uczucie między dwojgiem ludzi i próba znalezienia odpowiedzi na pytanie czy bezlistny ogród
nadal może być piękny (zachwycająca metafora zaczerpnięta z perskiej poezji). 9/10



Teraz czas na parę świeżynek:

  
„Alpy” reż. Giorgos Lanthimos 
Kino Giorgosa Lanthimosa to kino czasów kryzysu. W „Alpach” reżyser diagnozuje społeczne problemy Grecji, rozwijając autorski, ironiczno-surrealny styl zainicjowany przez wzbudzający skrajne opinie „Kieł”. Dokonuje też równie kontrowersyjnej operacji na społeczno-obyczajowej tkance, obnażając powierzchowność międzyludzkich relacji, rozpad instytucji rodziny
oraz emocjonalno-intelektualne zubożenie stanowiące konsekwencję ekspansywnej popkultury i komercjalizacji każdego aspektu życia (i śmierci). Dziwaczne, zimne i beznamiętnie odegrane kino, które pozostawia niepokojące uczucie świeżości. 7/10




„Cztery lwy” reż. Christopher Morris

Film - zaskoczenie. Film – jak żaden inny. Film, który mógł powstać tylko w Europie. Tylko w Wielkiej Brytanii.
Świat przedstawiony jest ogarnięty szaleństwem, pełen absurdów i paradoksów."Cztery lwy" bezpretensjonalnie obśmiewają patos bijący z produkcji oscylujących w tematyce terroryzmu i pokazują, że niestety, przyszło nam żyć w czasach wypaczonych ideologii, w których kretyni biorą się za myślenie i kombinowanie. Morris przełamuje obyczajowe tabu i opowiada o dżihadzie dojrzewającym w przeciętnych emigranckich domostwach na przedmieściach brytyjskich miasteczek. Bez patosu i bez dramatu, zamiast grozy, używając ironii i humoru. A mimo to, w cieniu każdego żartu czai się refleksja. Nierzadko zasmucająca.7/10




Na koniec moja soczysta obrona „Prometeusza”, która na fejsbuku zyskała szeroki odzew, tak wśród zagorzałych wrogów,
jak i fanów. A zaczęło się tak niewinnie:
Wszystkim, którzy namiętnie hejtują "Prometeusza" powiem jedno: przestańcie gdakać. Bo w tym filmie oprócz oczywistych scenariuszowych mielizn i niepotrzebnych ostentacyjnych kalek z "Obcego", jest tyle miejsca na zachwyty, że głowa mała.

Co prawda dotyczą one głównie pierwszej połowy filmu, gdzie tempo jest powolne, a napięcie ciekawie budowane, ale i tak jest nieźle. Zacznijmy od najmocniejszego punktu programu - Micheala Fassbendera. W roli androida (swoją drogą najbardziej intrygującej postaci w filmie) jest absolutnie genialny- zimny, skrupulatny, beznamiętny, zaprogramowany na powodzenie misji. Jego sterylna, plastikowa stylizacja, doskonale koresponduje z pustymi wnętrzami statku, którego samotnie dogląda, gdy reszta pasażerów śpi. Wyraźne są tu silne estetyczne konotacje z klasyką kina science-fiction z lat 70-80, zarówno w sposobie aranżowanie przestrzeni, kostiumów, jak i prowadzeniu kamery. To wielki plus i jednocześnie odcięcie się od sposobu filmowania „Obcych”. Kolejny punkt za efekty specjalne i nienachalne użycie technologii 3D. Sceny w sterowni statku „inżynierów”, hologramy, a w końcu sami „inżynierowie” to wg mnie bardzo udana mikstura wariacji na temat Gigera, Beksińskiego czy Lovecrafta.

Słowem, „Prometeusz” to kino rozrywkowe na wysokim poziomie, które w swoim gatunku sprawdza się doskonale.
I szczerze, podobał mi się bardziej niż „Mroczny rycerz powstaje”. I kropka. 7/10




Uff, na razie to chyba tyle, za chwil parę recenzja „W drodze” Sallesa (polska premiera kinowa też już tuż tuż).

Dziękuję z uwagę, kurtyna w dół :)