czwartek, 25 października 2012

To, co najważniejsze. Recenzja "Jak to jest" Bruce'a Webba

Utrata dziewictwa to leitmotiv wielu „teenage movies”. Wiadomo, że nic tak nie kręci małolatów jak nielegalnie wypity alkohol i szansa na zaliczenie trzeciej bazy. Naturalnie, zawsze wiąże się z tym masa komplikacji, rozterek i mniej lub bardziej traumatycznych wtop. Jednych myśl o rozprawiczeniu przeraża i tremuje, dla innych stanowi cel nastoletniej egzystencji. Świat kina ma takich historii na pęczki. Począwszy od perełek w stylu „Absolwenta” poprzez żarty z pogranicza złego smaku i kretynizmu jak w „American pie”, humor dla wrażliwców z „Adventureland”, kończąc na pełnym hardcorze serwowanym w „Dzieciakach”.

W „Jak to jest” nad problem pierwszej inicjacji zawisa czarna chmura dramatu, a młodość i niewinność zostają zaręczone z widmem nadchodzącej śmierci. Reżyser, Bruce Webb umiejętnie waży proporcje komedii i dramatu, trzymając się jednocześnie reguł realizmu i prawdopodobieństwa.

Bohaterami filmu jest dwóch dobijających szesnastego roku życia przyjaciół, Robbie i Ziggy zwyczajne chłopaki z przeciętnej brytyjskiej mieściny (oklaski dla Eugene’a Byrne’a i Josha Bolta, duet dynamiką i humorem nasuwający skojarzenia z Twain’owskim Tomkiem i Huckiem). Ich świat, dotąd wypełniony beztroską zabawą i włóczęgą,  zmienia się diametralnie z chwilą, gdy u Robbie’go wykryta zostaje nieuleczalna choroba. W obliczu zbliżającego się końca chłopak chce tylko jednego – nie odchodzić z tego świata jako prawiczek. Ziggy musi w związku z tym, jak na najlepszego kumpla przystało, dopomóc mu w spełnieniu ostatniego pragnienia. Tu zaczyna się imponująca seria kompletnie niewypałowych, acz szalenie zabawnych kombinacji i zabiegów zmierzających do osiągnięcia owego celu. A ten, jak wiadomo, uświęca środki. 

Webbowi udaje się wymknąć zarówno z sideł komediowego banału, jak i dramatycznego patosu. Jego film jest szczery, ujmujący i naprawdę niegłupi. Oswaja z trudnymi kwestiami, nie czyniąc tabu ani z problematyki przedwczesnej śmierci, ani też seksualnej inicjacji. 

Bezpruderyjność i lekkość „Jak to jest”, sprawiają, że spokojnie wpisałabym go na listę obowiązkowych „lektur” gimnazjalnych. To świetna alternatywa dla miernot ze „szkolnej filmoteki”, z takim upodobaniem odtwarzanych podczas godziny wychowawczej.

Pomijając jednak wątek seksualny, „Jak to jest” to przede wszystkim rzecz o punkcie granicznym między chłopięctwem a dojrzałością oraz o przyjaźni, która przechodzi metamorfozę od dziecięcej zabawy ku poczuciu odpowiedzialności za drugą osobę. I właśnie owa przyjaźń jest sednem, czyli tytułowym „the be-all and end-all” tego filmu. 

„Jak to jest” działa jak kubek grzańca wypity w podły jesienny dzień – rozluźnia, krzepi i weseli. To remedium na jesienną chandrę i dojmującą nostalgię oraz doskonale skrojona rozrywka, trzymająca poziom przez całe 95 minut.

piątek, 19 października 2012

Lucifer over cinema - krótko o "Lucifer Rising" Kenneth'a Angera

U Kennetha Angera mistyka idzie pod rękę z kiczem, a chaos z wizjonerstwem.

W 28 minutach filmu zawiera się kwintesencja obyczajowych rewolucji i poszukiwań pokolenia młodych kontestatorów lat 60-tych. Anger niczym demoniczny mag, łączy w teledyskowej konwencji swe fascynacje okultyzmem, narkotyczne wizje i homoerotyczne niuanse, oprawiając je w ramy dziwacznej, onirycznej estetyki. Niepokojącym dopełnieniem całości jest muzyka Bobby’ego Beausolei’a, jednego z członków morderczej „rodziny” Mansona, którą to skomponował odsiadując dożywotni wyrok więzienia.

„Lucifer Rising” po 40 latach od swej premiery, może wydawać się pod wieloma względami banalny i pretensjonalny, mimo to jednak nadal intryguje. Przede wszystkim z racji na swej eksperymentalnej natury. Pod względem formalnym był on przecież obrazem absolutnie nowatorskim, wideoklipem sprzed ery MTV, fascynującym kolażem, który stał się inspiracją dla ikon współczesnego kina, takich jak Waters, Jarman czy Lynch. Warto o tym pamiętać. 9/10









poniedziałek, 15 października 2012

Patrz i przeżywaj. Recenzja "Samsary" Rona Fricke

Ci, którzy dali się porwać nakręconemu dwadzieścia lat temu obrazowi  "Baraka"obejrzą na ten film z drżeniem serca. Tym zaś, dla których wciąż pozostaje on enigmą, powiem jedno – czeka Was niezwykła podróż przez świat magnetyzującej muzyki i obrazów. Podróż, która jednych oczaruje, a innych poruszy. Niewątpliwie jednak dla wszystkich zaowocuje refleksją, lub chociażby jej dyskretnym ukłuciem.

"Samsara" to kolejny po "Koyaanisquatsi", "Barakce" i "Naqoyqatsi", hołd złożony potędze obrazu i dźwięku. Reżyser, Ron Fricke odżegnuje się od klasycznej werbalnej narracji i linearnej fabuły na rzecz medytacyjnej opowieści, którą nie tyle oglądamy, co raczej doświadczamy jej.

Chłoniemy zapierające dech obrazy, pozornie wyrwane z kontekstu i pozbawione jakiegokolwiek komentarza – tak społecznego, jak i politycznego. Początkowe poczucie obcości, związane z faktem, że jako widzowie nie jesteśmy oswojeni z takim rodzajem kina, szybko ustępuje miejsca hipnotycznej mocy spektaklu.

 "Samsara" ma wydźwięk bardzo bliski wcześniejszym filmom  Fricke'go, w których afirmacja natury i szacunek dla tradycji zostają skonfrontowane z postępującym konsumpcjonizmem i upadkiem wartości. Nie jest to jednak obraz z gatunku tych, które dokonują wiwisekcji na świadomości i sumieniu widza lub też spływają nań niczym łaska oświecenia. Zamiast  bolesnej terapii szokowej, dostajemy bardzo sugestywny pejzaż, który za pomocą perfekcyjnych ujęć rozbudza niepokój, nostalgię i dojmująca potrzebę pochylenia się nad kwestiami istotniejszymi niż spłata kredytu, awans w pracy i nagląca potrzeba zakupu nowego auta.


Można Fricke'mu zarzucić asekuranctwo. Nie przeciera nowych ścieżek i podąża szlakiem, który doskonale sprawdził się przy okazji "Baraki". Jednak pomimo swej wtórności i nie pozostawiającego wątpliwości przesłania, jego film broni się jako pewnego rodzaju fenomen.

"Samsara" to podróż, wykraczająca zarówno poza tradycyjne ścieżki kina dokumentalnego, jak i społecznie zaangażowanego. Owszem, antykonsumpcjonistyczny przekaz jest wyrażony jasno, brak tu jednak niepotrzebnego posiłkowania się kontrowersją i nachalnego epatowania brutalnością. Pierwsze skrzypce gra tu estetyka.
"Samsara" to ponad wszystko audiowizualna uczta, gdzie każdy pojedynczy kadr można kontemplować jak odrębne płótno malarskie, dźwięk zaś (oklaski m.in.dla Lisy Gerrard) stanowi przemyślane dopełnienie oglądanej historii.

Termin "samsara" wywodzi się z filozofii buddyjskiej i oznacza nieustający ruch, przepływ, niekończący się ciąg narodzin i śmierci. Obraz Fricke'go doskonale oddaje owo poczucie płynności i zmienności zarówno dzięki imponującemu doborowi przestrzeni i tematów (sceny kręcono w 25 miejscach globu), jak i mistrzowskiej pracy kamery. Niewątpliwy wpływ na jakość odbioru ma również fakt, że obraz został w całości nakręcony na taśmie 70 mm, a zmontowanie materiału zajęło twórcom ponad pięć lat.
 
Film  Fricke'go należy do gatunku tych, które należy oglądać na kinowym ekranie. Tylko wówczas będziemy w stanie w pełni docenić operatorski kunszt, niespotykaną jakość obrazu oraz majestat poszczególnych ujęć.
"Samsara" to poemat, kinematograficzne dziełko sztuki, które wymaga traktowania z należnym mu szacunkiem.



poniedziałek, 8 października 2012

Dzikość mechanicznego serca. Recenzja "I'm here" Spike'a Jonze'go

Rzadko wzruszają mnie love stories. Najczęściej irytują. Mimo to, krótkometrażowy film Spike'a Jonze'go  "I'm here" rozłożył mnie kompletnie na łopatki. Rozbroił, z wielką gracją tłumiąc kiełkujące w zarodku potencjalnie zjadliwe komentarze. Głównie za sprawą swej bezpretensjonalności i braku patosu. To prosta historia o pięknej miłości, trosce i poświęceniu. I o robotach, które kochają prawdziwiej niż ludzie. 

Lubię filmy Jonze'go
, bo wiele w nich dystansu i niewymuszonego uroku. Jest w nich też baśniowość bez krzty tandety, czyli coś, czego współczesne kino często się wstydzi i traktuje po macoszemu.


Futurystyczna wizja świata u reżysera właściwie nie różni się niczym od tego, w którym żyjemy. Po nocy następuje dzień, ludzie chodzą do pracy, robią zakupy, zakochują się i rozstają, cieszą się i płaczą. A wraz z ludźmi dzielą ten zwykły los roboty. Niby na równych prawach, a jednak traktowane jak gatunek pośledni, o ograniczonych przywilejach. Na takim oto tle rozgrywa się bajkowa historia o miłości, bardzo klasyczna i przewidywalna, a mimo to świeża i poruszająca. 

Detale, światło, barwy, przepiękna muzyka, lekko oniryczny klimat i łagodnie prowadzona narracja sprawiają, że trudno nie ulec urokowi  "I'm here". Tu po prostu czuć wielką miłość i tyle. Co więcej, z animowanej twarzy robota, Sheldona, byłam w stanie wyczytać więcej emocji, niż z facjaty niejednego hollywoodzkiego bożyszcza nastolatek. Cały ocean subtelności i czułości, a przy tym szczere młodzieńcze zachwyty i wzruszenia. Ja to kupuję. Bez dwóch zdań. 

Jonze dobrze czuje się w krótkich formach, co widać zwłaszcza w mistrzowsko zrealizowanych teledyskach jego autorstwa. Wypełnia swoje obrazy po brzegi stężoną dawką niezwykłości odnajdywanej w codzienności. Magia dnia powszedniego. 

 "I'm here" broni się tak mocno właśnie ze względu na swoją formę. Ta sama historia sfilmowana jako długi metraż zaczęłaby nudzić i męczyć, stałaby się kolejnym cyber-romansem lub nudnawymi popłuczynami po  "Wall-e"
i paru innych tego typu opowiastkach. Tymczasem  Jonze
pokazał, jak wiele można zawrzeć w bagatelnych trzydziestu minutach. I nic więcej nie trzeba.


"I'm here", 2010, USA
reż. Spike Jonze
tekst: Oliwia Misztur

tekst opublikowany na: http://www.filmweb.pl/user/triliv/reviews/Dziko%C5%9B%C4%87+mechanicznego+serca-12554



czwartek, 4 października 2012

"Take this Waltz". Na szybko

„Take this Waltz” to film, który okaże się zaskakująco miłym doświadczeniem, o ile tylko przetrwamy niemiłosiernie toporny początek. W ciągu pierwszych 30 minut bohaterka Michelle Williams, Margo robi co może, by widza wkurzyć, rozdrażnić i skutecznie do siebie zrazić. Jednak z każdą kolejną minutą niechęć ustępuje sympatii, a irytacja współczuciu i zrozumieniu. Przede wszystkim jednak Williams po raz kolejny pokazuje, że jest jedną z najlepszych (jeśli nie najlepszą) aktorek młodego pokolenia. Świetny jest również partnerujący jej Seth Rogen, który udowadnia, że jego dramaturgiczny potencjał wychodzi daleko poza komediowe ramy.  

Film  Sarah Polley jest na wskroś kobiecy, a przy okazji rozedrgany, migotliwy, niestabilny – zarówno pod względem emocji targających bohaterami, jak i wizualnym. Reżyserka zamiast na dialogi, stawia na gesty i spojrzenia, które najpełniej oddają emocjonalny wachlarz, który pojawia się, gdy dojrzałe uczucie powszednieje i zaczyna być wypierane przez nowe, dostarczające iście nastolatkowych ekscytacji (naturalnie w osobie niepokornego przystojniaka o artystowskich zapędach; w tej roli Luke Kirby). „Take this Waltz” porusza przed wszystkim dlatego, że mimo baśniowej stylizacji, opowiada o tym doświadczeniu w sposób boleśnie prawdziwy i szczery. I to jest jego największą wartością. Od jutra w kinach! 8/10