wtorek, 18 grudnia 2012

"Killing them softly" aka "Zabić, jak to łatwo powiedzieć". Niesmaczne danie na szybko

To kolejny z długo wyczekiwanych przeze mnie filmów, który niestety nawet delikatnie nie ociera się o pokładane weń oczekiwania. Trudno uwierzyć, że ten przesycony prostactwem i tanią brutalnością obraz wyszedł spod tej samej reżyserskiej ręki, co  fascynujące meandrami zawiłej fabuły „Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” czy pełnokrwisty (dosłownie!), lecz z klasą „Chopper”. Porównania tego obrazu do kina Tarantino czy Cohenów są mniej więcej tak trafione jak próba oskubania z grubej kasy potężnej mafii przez dwójkę zaćpanych opryszków, która to stanowi punkt zapalny rozgrywanej w „Killing them softly” historii.

Proponowana przez Dominika paralela między przestępczym światkiem a polityczno-społecznymi rozgrywkami sama w sobie może i byłaby ciekawa, ale nachalne upychanie radiowo-telewizyjnych komentarzy gdzie popadnie jest niezwykle irytujące. Zwłaszcza, że wątpiąc chyba w możliwości intelektualne widzów, w finalnej scenie Brad Pitt i tak podsumuje wszystko jednym wielce błyskotliwym zdaniem.

Nawet stylizacyjne zabiegi, okraszające ów film, nie służą niczemu więcej niż czczej wizualnej atrakcyjności i zieją beznadziejną pustką. Spektakularne zabójstwa w slow-motion czy psychodeliczne odloty pary niewydarzonych rzezimieszków tylko drażnią, bo nie trzymają się z całością przysłowiowej kupy.

Nawet aktorsko „Killing them softy” irytuje - pomimo nazwisk z najwyższej półki. Pitt smakuje tu niczym odgrzewany, niedoprawiony kotlet – niby można przełknąć, ale jako danie główne raczej furory nie robi. Uwagę przykuwa jedynie James Gandolfini, który w kategorii „obleśne/odpychające” oficjalnie ląduje w ścisłym top ten.

Nie będę już nawet próbowała dociekać, jakie przesłanki kierowały polskimi dystrybutorami filmu podczas przekładu tytułu. Najzwyczajniej w świecie nie mam już na to siły.  Konkluzja jest taka: „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” - spartolić, jak to łatwo zrobić. 5/10


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Girl Interrupted. Recenzja "Martha Macy May Marlene" Seana Durkina


Już po pierwszych paru minutach oglądania Elizabeth Olsen na ekranie, narastała we mnie nieśmiała ekscytacja. Oto bowiem wyłania się nowy talent. Subtelna i eteryczna, a jednocześnie tak boleśnie prawdziwa i naturalna. Piękna, w nie do końca oczywisty sposób, ze spojrzeniem skrywającym tajemnicę. Brakuje takich postaci wśród aktorek młodego pokolenia. Nietuzinkowych, w których niewinność i młodość igrają bezczelnie z jakąś niezwykłą dojrzałością i refleksją. 

Nazwisko Olsen, dotąd kojarzące się, z raczej mało chlubnymi, ekscesami bliźniaczek z „Pełnej chaty”, ma szansę na rehabilitację. Rola ich starszej siostry w pełnometrażowym debiucie Seana Durkina, bez wątpienia namiesza nieco filmowym światku.
Stwierdzenie, że to film o traumie osoby, która doświadczyła życia w sekcie i próbuje powrotu do „normalnego” świata to zdecydowanie za mało. Właściwiej chyba byłoby czytać ten obraz jako opowieść  o żmudnym procesie krystalizowania się wartości, czasie młodzieńczego ideowego buntu, wątpienia i  poszukiwania własnej tożsamości, potrzebie akceptacji  i utożsamienia się z określoną grupą, ideologią, sposobem życia. Okołosekciarska komuna przeciwstawiona modelowemu związkowi pary japiszonów, to równocześnie punkt wyjścia do zaprezentowania mechanizmów manipulacji, zniewolenia i uzależnienia, panujących w patriarchalnym systemie. Okazuje się bowiem, że oba przypadki są odmienne jedynie pozornie…
Martha (wówczas Macy May)uciekła do sekty, bo ta kusiła, nieobciążoną konsumpcjonistycznym bagażem, wizją wolności. W Stanach takich domorosłych grup jest wiele, podczas gdy w naszej, polskiej świadomości nadal lokują się w sferze jakiejś niezwykle odległej egzotyki, bardziej niż z życia, znane raczej z telewizyjnych talk-showów. Sekta  z filmu Durkina nasuwa prędzej skojarzenia z hipisowską komuną sprzed paru dekad, a jej lider (elektryzujący John Hawkes) przywodzi na myśl Charlesa Mansona w wersji Zen.
Utopijna wizja nie wytrzymuje jednak starcia z brutalną, przesyconą hipokryzją rzeczywistością. Martha ucieka więc po raz kolejny – tym razem do swej starszej siostry i jej męża. Do ich luksusowej posiadłości, drogich samochodów, ultra zdrowych koktajli z niemodyfikowanych genetycznie składników i boleśnie przytłaczającej mieszczańskiej mentalności.

Wspomnienia dwóch lata spędzonych w odciętej od świata (mimo, że ulokowanej na nowojorskich obrzeżach) komunie, nieustannie powracają do dziewczyny  w postaci koszmarów i nieoczekiwanych flashbacków.  Takie celowe spiętrzenie retrospekcji, nie wprowadza jednak narracyjnej dezorientacji. Niełatwo, co prawda, odróżnić, co jest rzeczywistym wspomnieniem, co zaś projekcją umęczonego umysłu Marthy, niemniej jednak ten klimat niejasności i piętrzących się niedopowiedzeń idealnie koresponduje z ostatecznym posmakiem, jaki obraz pozostawia.
Durkin w gorzki sposób konfrontuje karykaturę pseudo-hipisowskich ideałów z zaawansowanym konsumpcjonizmem i egzystencją osnutą na kapitalistycznych pryncypiach. Pokazuje jednocześnie smutną prawdę o tym, że dla osób (a zwłaszcza kobiet), które nie godzą się na poddanie zasadom zawoalowanego patriarchatu i pogodzenie z trawiącym kapitalistyczny świat nowotworem konformizmu, nie ma łatwej drogi.
Martha Macy May Marlene – każde z tych imion wyznacza symboliczne momenty przejścia bohaterki, kolejne etapy poszukiwania siebie. Ostatnie – Marlene, pozostaje nie odkryte. Nie wiemy kim jest Marlene ani kim będzie. Tym prostym i nienachlanym zabiegiem reżyser pozostawił historię niedomkniętą. Bez tandety i tanich wybiegów. Z klasą.





"Martha Macy May Marlene", 2011 USA
 reż. Sean Durkin
 tekst: Oliwia Misztur
Tekst był wcześniej opublikowany tu: http://www.filmweb.pl/user/triliv/reviews/Girl+interrupted-12835

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Iran, szpiedzy i science-fiction – krótko o „Operacji Argo” Bena Afflecka

Przeprowadzona w 1979 roku operacja odbicia szóstki amerykańskich dyplomatów z ogarniętego zamieszkami Teheranu, wydawała się zbyt absurdalna, by faktycznie mogła zakończyć się sukcesem. A jednak. Film Afflecka to nie tylko próba rekonstrukcji tamtych zdarzeń, lecz również hołd dla magii kina – wszak ten rewelacyjny obraz nie mógłby powstać bez scenariusza kiczowatego science-fiction, który stał się przykrywką dla całej, wielce ryzykownej, misji.

W „Operacji Argo” napięcie nie opada nawet na ułamek sekundy, a błyskotliwe wolty imponująco splatają się z humorem najwyżej próby (o ten dbają niezawodny John Goodman oraz Alan Arkin w rolach weteranów hollywoodzkiej „Fabryki snów”). Affleck utwierdza w przekonaniu, że reżysersko wypada dużo sprawniej niż aktorsko (choć do jego roli a „Argo” naprawdę nie można się przyczepić). Konstruuje swój film bardzo świadomie i inteligentnie, łącząc polityczny thriller, dramat i komedię w idealnie wyważonych proporcjach. Doskonale radzi sobie również z rozwiązaniami formalnymi - jego obraz to bardzo udany ukłon w stronę kina sensacyjnego i szpiegowskiego lat 70-tych.

Jedynym, lecz niestety poważnym, zarzutem wobec filmu Afflecka jest jego rażąca stronniczość i rysowanie całej historii na zasadzie opozycji – dobrzy, sprytni i waleczni Amerykanie (ba, nawet Kanadyjczycy mają swoje pięć minut) kontra wściekły, niezdolny do pertraktacji irański motłoch. I, mimo, że „Operacja Argo” ląduje w moim topie thrillerów ostatnich lat, na takie podejście moją jedyną reakcją musi być niestety ironicznie cedzone przez bohaterów, „Argo, fuck yourself”. 9/10