Potrzebowałam paru dni, by ochłonąć po seansie najnowszego
filmu Ulricha Seidla. Zaraz po projekcji pomyślałam, że to jedna z najlepszych
rzeczy, jakie wyszły spod ręki kontrowersyjnego Austriaka. Dzisiaj, niemal
tydzień po obejrzeniu filmu wiem już na pewno – to arcydzieło, wisienka na
torcie jego wieloletniej twórczości. „Raj: wiara” to gorzka tragikomedia, w
której groteska miesza się z grozą, zażenowanie z obrzydzeniem, a oburzenie ze
współczuciem.
Seidl ponownie rozprawia się z potworami z austriackiej
piwnicy, tym razem mierząc ostrze
krytyki w kwestie wielce kontrowersyjne, bo dotyczące wiary i religii. Podobnie
jak w pierwszej część trylogii „Raj: miłość”, opowiada historię o osamotnieniu
i rozpaczliwej próbie wypełnienia wewnętrznej pustki.
Żarliwie praktykowana przez główną bohaterkę, Annę Marię (fenomenalna
Maria Hofstatter) wiara niesie obietnicę spełnienia. Jej religijne oddanie ma jednak
wymiar kuriozalny. Kobieta spędza urlop
namawiając zlaicyzowanych Austriaków i zdezorientowanych emigrantów do modlitwy
z „wędrującą Matką Boską”, w domu zaś w uprawia biczowanie i inne osobliwe praktyki
umartwiania nieczystego ciała.
Anna Maria to nowy gatunek religijnej fanatyczki. Jej fascynacja
Zbawicielem osiąga karykaturalne rozmiary, duchowość przeobraża się w dewiację.
Jezus na ścianie okazuje się sublimacją kochanka, mężczyzny idealnego. Granica
między dewocją a perwersją okazuje się bardzo cienka.
W zdziwaczałych praktykach bohaterki znajduje ujście
represjonowana przez katolicyzm seksualność. Z jednej strony, kobieta odrzuca
powracającego po długiej nieobecności kalekiego męża Muzułmanina, twierdząc, że
wszystko, co cielesne wiąże się z brudem i zepsuciem, z drugiej zaś w zaciszu własnego
pokoju używa krzyża w sposób bynajmniej nie aprobowany przez Kościół.
Mistrzowsko sfilmowany, pełen statycznych, centralnych
kadrów „Raj: miłość” wieńczy gorzki finał. Cielesność wygrywa z metafizyką w
religijnym doświadczeniu Anny Marii. Wiara, która miała ją ocalić, okazuje się
ułudą. Jak zwykle u Seidla, każdy dostaje taki raj na jaki sobie zasłużył.
Harmony Korine, nadal praktycznie
anonimowy w Polsce, ugruntowuje swoją pozycję jednego z największych wizjonerów
współczesnej kinematografii. „Spring breakers” to więcej niż film, to zupełnie
nowa jakość kina. Jak wszystko, co w tak odważny i nowatorski sposób wychodzi
poza pewną konwencję, skazany na lawinę krytyki i niezrozumienia. Warto jednak
puścić jadowite słowa mimo uszu i przyjrzeć się bliżej twórczości idola
nowojorskiej awangardy, jest on bowiem jednym z najgłośniejszych i najbardziej
intrygujących głosów dzisiejszego kina.
Nikt nie opowiada o skrzeczącej
rzeczywistości w tak świeżym i jednocześnie w bezczelnym autorskim stylu, jak czyni
to Korine. Jego filmy, szokujące i odstraszające nieprzystępną formą, zawsze stanowią
krytykę istotnego wycinka współczesności, przestrzeni rozpadu, podskórnego
gnicia. To opowieści o postępującym upadku, postapokaliptycznej egzystencji. W
„Spring breakers” jest podobnie, choć w miejsce rozwalających się zabiedzonych
domostw i postaci rodem z objazdowego „freak show” (jak chociażby w „Gummo” czy
„Julien Donkey-Boy”), dostajemy pastelowe, przejaskrawione obrazki
słonecznych plaż oraz pięknych i młodych (zazwyczaj nagich) ciał,wszystko zaś utrzymane w konwencji popowego
teledysku.
Banalna fabuła, stanowiąca zlepek
klisz i fantazji na temat amerykańskiego kultu młodości, jest tylko pretekstem
do rozpędzenia audiowizualnego rollercoastera, wiozącego bohaterów ku
nieuchronnej zagładzie. Cztery znudzone monotonią studenckiego życia kumpele
(pop-gwiazdki Selena Gomez i Vanessa Hudgens, Ashley Benson oraz Rachel Korine,
prywatnie żona reżysera), postanawiają wyrwać się na szalone ferie na Florydę.
Problem braku gotówki rozwiązują szybko i sprawnie – robiąc napad na lokalnego
fast fooda. Bez certolenia, bez wyrzutów sumienia, bez lęku – jak w grze
komputerowej. Na miejscu, oddając się narkotyczno-alkoholowym orgiom, wpadają w
tarapaty, z których wyciąga je karykaturalny gangster, Alien (fenomenalny James
Franco).
W tym miejscu Korine podkręca
jeszcze decybele i rozpoczyna ekstremalną jazdę bez trzymanki, chaotyczną,
pełną pourywanych dialogów i flash backów. Montaż i praca kamery mistrzowsko
naśladują sposób kręcenia hiphopowych teledysków i trailerów kinowych block
busterów, zaprawionych dużą dawką substancji psychoaktywnych. Przerysowane
w photoshopie kolory, slow-motion, kiczowate widoczki i ckliwe piosenki (m.in.
genialnie wykorzystany hit Britney Spears) zestawione ze scenami przemocy i
seksu tworzą bardzo mocną miksturę. Nihilizm w
barwach Disneya osiąga tu swoje apogeum. Wizji Korine’a dodatkowego
przyspieszenia dodaje jeszcze fenomenalnie zaaranżowana ścieżka dźwiękowa. Na
jednej imprezie spotykają się idol nastoletnich balangowiczów, Skrillex, Cliff
Martinez (twórca kultowego soundtracku do równie kultowego „Drive”), gwiazdy
radia Eska i sążne rapowe beaty (m.in. Gucci Mane, który w filmie wciela się w
rolę gangstera Archy’ego).
W „Spring breakers” tryumfuje
młodość, dla której naczelnymi wartościami są zabawa i kasa, młodość odtwarzana
na wzór wyuzdanych klipów z MTV, gier na play station i nasyconych przemocą
filmów akcji. Jednak ponad oparami szalonej imprezy unosi się widmo beznadziei
i smutku, zza feeri rozkołysanych biustów i falujących pośladków, wyłania się
gorzki obraz emocjonalnej pustki, w której pogrąża się całe pokolenie.
Korine po
mistrzowsku konstruuje satyrę na zdegenerowaną do cna popkulturę. Co więcej
czyni to bezczelnie wykorzystując jej własne narzędzia i mechanizmy. Brawurowo
obraca w niwecz jeden z ulubionych snów amerykańskiej popkultury, wiosennej
przerwy od nauki, czasu nieskrępowanej zabawy i wolności. Fraza „spring
break” jest powtarzana w filmie niczym mantra, zaklęcia odrealniające
rzeczywistość. Tym właśnie mają być ferie, ucieczką od prawdziwego świata do
mitycznego Edenu 2.0., miejsca w którym realizuje się sen każdego
amerykańskiego nastolatka - ociekająca seksem niekończąca się impreza.
Dla Korine’a „spring break” to jednak coś więcej. To stan
umysłu. Kolektywnego umysłu całego pokolenia. Wyłaniająca się spod warstwy
lukru diagnoza reżysera nie napawa optymizmem, podobnie zresztą jak miało to
miejsce w przypadku innych jego filmów. Niewątpliwie jednakniezwykle przewrotny i piekielnie
inteligentny „Spring breakers” zasługuje na wzmożoną uwagę i refleksję. To
zdecydowanie jeden z najintensywniejszych i najważniejszych filmów ostatnich
lat.