środa, 12 czerwca 2013

"Taka piękna katastrofa". Krótko i na temat

Plakat „Takiej pięknej katastrofy” od razu nasuwa skojarzenie z „Rzezią” Polańskiego, natomiast otwierająca film scena, w której para bohaterów dywaguje nad niefortunnie przerwaną uwerturą, nosi wyraźnie znamiona humoru spod znaku Woody'ego Allena. Reżysera, Todda Bergera, od wymienionych panów dzielą co prawda lata świetlne błyskotliwości, ale mimo to jego film ogląda się przyjemnie i bez spodziewanego zażenowania.

Berger pokazuje grupę zaprzyjaźnionych (och, really?) trzydziestoparolatków, którzy spotykają się na „brunchu dla par”, imprezie, którą po latach znajomości traktują raczej jako rodzinny obowiązek niż szczerą przyjemność. Nim bohaterowie zdążą spróbować wegańskiej tarty, reżyser odpali pierwszą bombę – gospodarze, wzór amerykańskiego małżeństwa, rozwodzą się. Moment później eksploduje kolejny ładunek, tym razem jednak nie towarzyski. Okazuje się bowiem, że Ameryka stoi w obliczu zagłady biologicznej, a nasza wesoła gromadka ma spędzić swoje ostatnie godziny we własnym towarzystwie. Widmo nadciągającego Armagedonu doprowadza do serii mniejszych bardzo prywatnych katastrof. W obliczu nieuchronnie zbliżającej się śmierci bohaterowie porzucają maski konwenansu, wychodzą na jaw skrywane zdrady i niesnaski, fobie i dziwactwa. Każdy musi w obecności grupy zmierzyć się ze swoim własnym odjazdem. A wszystko to w oparach alkoholu i domowej roboty "ecstasy dla biedoty".

Mimo że cała akcja nie wychodzi poza willę gospodarzy, a napięcie budowane jest praktycznie w całości w oparciu o pourywane dialogi i zagubione puenty, to jednak film nie nudzi ani nie męczy. Historia niczym zawiadywany przez pijanego maszynistę pociąg, z impetem zmierza ku tytułowej katastrofie, zderzając widza z przezabawnym, nieprzekombinowanym zakończeniem. Berger kończy jak zaczął, urywając w pół zdania przed wielkim finałem, z tą jednak różnicą, że u niego „timing is perfect”. 6,5/10





piątek, 7 czerwca 2013

"The place beyond the pines" aka "Drugie oblicze"- na szybko

Wybronie jest mieć w końcu masę czasu i móc chodzić do kina w porach, gdy sala jest pusta i można bezczelnie rozłożyć się na fotelu jedynie w towarzystwie równie wyluzowanych znajomków. Tym bardziej, że można w końcu głośno i ostentacyjnie komentować fatalny fryz Ryana Goslinga, bez narażania się na ataki wściekłych psychofanek:)

Wczorajszy seans to z okładem dwie godziny bardzo porządnego kina i tyle samo świetnej muzy. Zanim jednak przejdę do meritum, mała dygresyjka dotycząca samego tytułu. Oryginalny „The place beyond the pines” (czyli dosłownie "miejsce z sosnami", odwołujący się do indiańskiej nazwy miejscowości Schenactady, w której rozgrywa się akcja - tak przynajmniej podpowiada Wikipedia) został, jak to często bywa w polskim kinie i nad czym wielce ubolewam, diametralnie zmieniony. Po co? - nie wiadomo. Najwyraźniej polscy dystrybutorzy lubią z widzem pogrywać, mylić tropy, moze to rodzaj intelektualnej gierki, kto wie? :) To jednak właśnie „beyond the pines”, gdzieś na odludziu, pośród lasów znajduje się symboliczna przestrzeń najważniejszych spotkań, przemian i przewartościowań, których doświadczają bohaterowie. Polski tytuł „Drugie oblicze” w kontekście całości wydaje się raczej jakąś wyjątkowo swobodną wariacją na temat fabuły. Nigdy chyba nie pojmę (i pojąć nie chcę!) pokrętnej logiki, która doprowadza  to tego typu przekładów.

Film Dereka Cianfrance'a to imponujących rozmiarów tryptyk, obejmujący kilkupokoleniową historię, w której losy kolejnych generacji naznaczone zostają swoistym fatum zapoczątkowanym przez wydarzenia z przeszłości. Grzechy ojców odbijają się w losach synów.

Reżyser ciekawie łączy rodzinny dramat i fatalistyczną przypowieść z krytyczną analizą policyjnego światka, w którym korupcja, przekręty i defraudacje są chlebem powszednim. Ten wątek zdecydowanie działa na korzyść filmu, ucina bowiem pewne patetyczne zapędy Cianfrance'a i podkreśla wielopłaszczyznowość fabuły.

„Drugie oblicze” to również pokaz doskonałego aktorstwa. Zarówno Gosling jako brawurowy wykolejeniec Luke, jak i Bradley Cooper, praworządny, przynajmniej do czasu, glina Avery, kreują tu postaci wyraziste i niejednowymiarowe. Jednak najciekawiej spisują się młodzi aktorzy, wcielający się w role ich synów. Zwłaszcza Dane DeHaan w roli Jasona mocno zapada w pamięć. Warta uwagi jest również świetna drugoplanowa rola Bena Mendelsohna, grającego zapijaczonego mechanika i wspólnika Luke'a, Billa. To zdecydowanie mój ulubiony bohater filmu, mimo, że cały czas pozostający gdzieś na uboczu całej historii, to jednak przykuwający uwagę.

Wisienką na torcie jest niezaprzeczalnie muzyka. Zaaranżowana przez Mika Pattona (Mike Wieki Potężny!!!) ścieżka dźwiękowa elektryzuje i doskonale buduje niepokojącą aurę filmu. Równie dobrze sprawdza się, jako ilustracja do fabuły, jak i niezależnie, jako kawal dobrej muzycznej roboty.

Na sam koniec warto jeszcze wspomnieć, że „Drugie oblicze” to dopiero trzeci film Ciarfrance'a (podejrzewam, że dla większości z nas drugi, bo chyba niewielu miało okazję obejrzeć cokolwiek prócz świetnego „Blue Valentine”), co pozwala liczyć, że jego reżyserski potencjał ma nam jeszcze bardzo wiele do zaoferowania. I tego się trzymajmy:) 8/10




poniedziałek, 3 czerwca 2013

Zapach kobiety z klasy średniej, czyli krótko o "U niej w domu" Francoisa Ozona

Zblazowany i pogodzony z intelektualną pożogą panującą wśród podopiecznych, nauczyciel Germain (Fabrice Luchini) odkrywa wśród uczniowskich wypocin esej, zwiastujący literacki talent. Autor, enigmatyczny Claude (Ernst Umhauer) snuje przed zaintrygowanym belfrem wojerystyczną opowieść o domu rodzinnym kolegi z klasy oraz jego matce „najbardziej znudzonej kobiecie świata” (Emmanuelle Seigner). Germain, niespełniony pisarz i literat-teoretyk, przelewa na Claude'a swe niezrealizowane ambicje. Jednak to, co rozpoczyna się jako relacja uczeń-mistrz, stopniowo przekształci się w intrygującą emocjonalno-intelektualną rozgrywkę...

Najnowszy film Francoisa Ozona to pean na cześć niepokornej wyobraźni i bezczelnie rozbuchanej ciekawości. To również opowieść o granicach manipulacji i ingerencji w świat opisywany, do których posuwa się zarówno autor, jak i jego mentor w procesie konstruowania historii.

Ozon z jednej strony tka wciągającą psychologiczną intrygę, z drugiej zaś snuje opowieść o procesie literackiej kreacji. Mariaż fikcji i realizmu, tak typowy dla twórczości reżysera świetnie wpisuje się w konwencję „U niej w domu”. Ozon z dużą nonszalancją bawi się stylistykami i kliszami, myli tropy, wyprowadza widza w pole - z naprawdę satysfakcjonującym efektem.

„U niej w domu” to film niepokojący, lepki od nieoczywistej, podskórnej perwersji, trzymający w stanie napięcia i oczekiwania niemal do ostatniej minuty (sam finał psuje nieco zabawę, ale i tak jest nieźle). To wspaniały powrót Ozona na srebrny ekran. Choć raz hasło „nowy hit” na plakacie, nie jest do końca marketingową ściemą. Warto wybrać się na seans i przekonać, czym jest „zapach kobiety z klasy średniej”. 8/10



piątek, 12 kwietnia 2013

Między dewocją a perwersją. "Raj:wiara" Ulricha Seidla


Potrzebowałam paru dni, by ochłonąć po seansie najnowszego filmu Ulricha Seidla. Zaraz po projekcji pomyślałam, że to jedna z najlepszych rzeczy, jakie wyszły spod ręki  kontrowersyjnego Austriaka. Dzisiaj, niemal tydzień po obejrzeniu filmu wiem już na pewno – to arcydzieło, wisienka na torcie jego wieloletniej twórczości. „Raj: wiara” to gorzka tragikomedia, w której groteska miesza się z grozą, zażenowanie z obrzydzeniem, a oburzenie ze współczuciem.

Seidl ponownie rozprawia się z potworami z austriackiej piwnicy,  tym razem mierząc ostrze krytyki w kwestie wielce kontrowersyjne, bo dotyczące wiary i religii. Podobnie jak w pierwszej część trylogii „Raj: miłość”, opowiada historię o osamotnieniu i rozpaczliwej próbie wypełnienia wewnętrznej pustki.

Żarliwie praktykowana przez główną bohaterkę, Annę Marię (fenomenalna Maria Hofstatter) wiara niesie obietnicę spełnienia. Jej religijne oddanie ma jednak wymiar  kuriozalny. Kobieta spędza urlop namawiając zlaicyzowanych Austriaków i zdezorientowanych emigrantów do modlitwy z „wędrującą Matką Boską”, w domu zaś w uprawia biczowanie i inne osobliwe praktyki umartwiania nieczystego ciała.

Anna Maria to nowy gatunek religijnej fanatyczki. Jej fascynacja Zbawicielem osiąga karykaturalne rozmiary, duchowość przeobraża się w dewiację. Jezus na ścianie okazuje się sublimacją kochanka, mężczyzny idealnego. Granica między dewocją a perwersją okazuje się bardzo cienka.

W zdziwaczałych praktykach bohaterki znajduje ujście represjonowana przez katolicyzm seksualność. Z jednej strony, kobieta odrzuca powracającego po długiej nieobecności kalekiego męża Muzułmanina, twierdząc, że wszystko, co cielesne wiąże się z brudem i zepsuciem, z drugiej zaś w zaciszu własnego pokoju używa krzyża w sposób bynajmniej nie aprobowany przez Kościół.

Mistrzowsko sfilmowany, pełen statycznych, centralnych kadrów „Raj: miłość” wieńczy gorzki finał. Cielesność wygrywa z metafizyką w religijnym doświadczeniu Anny Marii. Wiara, która miała ją ocalić, okazuje się ułudą. Jak zwykle u Seidla, każdy dostaje taki raj na jaki sobie zasłużył.






"Raj:wiara", Austria, Francja, Niemcy, 2012
reż. Ulrich Seidl
tekst: Oliwia Misztur

czwartek, 4 kwietnia 2013

Doom generation 2.0. "Spring breakers" Harmony'ego Korine'a


Harmony Korine, nadal praktycznie anonimowy w Polsce, ugruntowuje swoją pozycję jednego z największych wizjonerów współczesnej kinematografii. „Spring breakers” to więcej niż film, to zupełnie nowa jakość kina. Jak wszystko, co w tak odważny i nowatorski sposób wychodzi poza pewną konwencję, skazany na lawinę krytyki i niezrozumienia. Warto jednak puścić jadowite słowa mimo uszu i przyjrzeć się bliżej twórczości idola nowojorskiej awangardy, jest on bowiem jednym z najgłośniejszych i najbardziej intrygujących głosów dzisiejszego kina.

Nikt nie opowiada o skrzeczącej rzeczywistości w tak świeżym i jednocześnie w bezczelnym autorskim stylu, jak czyni to Korine. Jego filmy, szokujące i odstraszające nieprzystępną formą, zawsze stanowią krytykę istotnego wycinka współczesności, przestrzeni rozpadu, podskórnego gnicia. To opowieści o postępującym upadku, postapokaliptycznej egzystencji. W „Spring breakers” jest podobnie, choć w miejsce rozwalających się zabiedzonych domostw i postaci rodem z objazdowego „freak show” (jak chociażby w „Gummo” czy „Julien Donkey-Boy”), dostajemy  pastelowe, przejaskrawione obrazki słonecznych plaż oraz pięknych i młodych (zazwyczaj nagich) ciał, wszystko zaś utrzymane w konwencji popowego teledysku.

Banalna fabuła, stanowiąca zlepek klisz i fantazji na temat amerykańskiego kultu młodości, jest tylko pretekstem do rozpędzenia audiowizualnego rollercoastera, wiozącego bohaterów ku nieuchronnej zagładzie. Cztery znudzone monotonią studenckiego życia kumpele (pop-gwiazdki Selena Gomez i Vanessa Hudgens, Ashley Benson oraz Rachel Korine, prywatnie żona reżysera), postanawiają wyrwać się na szalone ferie na Florydę. Problem braku gotówki rozwiązują szybko i sprawnie – robiąc napad na lokalnego fast fooda. Bez certolenia, bez wyrzutów sumienia, bez lęku – jak w grze komputerowej. Na miejscu, oddając się narkotyczno-alkoholowym orgiom, wpadają w tarapaty, z których wyciąga je karykaturalny gangster, Alien (fenomenalny James Franco).

W tym miejscu Korine podkręca jeszcze decybele i rozpoczyna ekstremalną jazdę bez trzymanki, chaotyczną, pełną pourywanych dialogów i flash backów. Montaż i praca kamery mistrzowsko naśladują sposób kręcenia hiphopowych teledysków i trailerów kinowych block busterów, zaprawionych dużą dawką substancji psychoaktywnych. Przerysowane w photoshopie kolory, slow-motion, kiczowate widoczki i ckliwe piosenki (m.in. genialnie wykorzystany hit Britney Spears) zestawione ze scenami przemocy i seksu tworzą bardzo mocną miksturę. Nihilizm w barwach Disneya osiąga tu swoje apogeum. Wizji Korine’a dodatkowego przyspieszenia dodaje jeszcze fenomenalnie zaaranżowana ścieżka dźwiękowa. Na jednej imprezie spotykają się idol nastoletnich balangowiczów, Skrillex, Cliff Martinez (twórca kultowego soundtracku do równie kultowego „Drive”), gwiazdy radia Eska i sążne rapowe beaty (m.in. Gucci Mane, który w filmie wciela się w rolę gangstera Archy’ego).

W „Spring breakers” tryumfuje młodość, dla której naczelnymi wartościami są zabawa i kasa, młodość odtwarzana na wzór wyuzdanych klipów z MTV, gier na play station i nasyconych przemocą filmów akcji. Jednak ponad oparami szalonej imprezy unosi się widmo beznadziei i smutku, zza feeri rozkołysanych biustów i falujących pośladków, wyłania się gorzki obraz emocjonalnej pustki, w której pogrąża się całe pokolenie.

Korine po mistrzowsku konstruuje satyrę na zdegenerowaną do cna popkulturę. Co więcej czyni to bezczelnie wykorzystując jej własne narzędzia i mechanizmy. Brawurowo obraca w niwecz jeden z ulubionych snów amerykańskiej popkultury, wiosennej przerwy od nauki, czasu nieskrępowanej zabawy i wolności. Fraza „spring break” jest powtarzana w filmie niczym mantra, zaklęcia odrealniające rzeczywistość. Tym właśnie mają być ferie, ucieczką od prawdziwego świata do mitycznego Edenu 2.0., miejsca w którym realizuje się sen każdego amerykańskiego nastolatka - ociekająca seksem niekończąca się impreza.

Dla Korine’a „spring break” to jednak coś więcej. To stan umysłu. Kolektywnego umysłu całego pokolenia. Wyłaniająca się spod warstwy lukru diagnoza reżysera nie napawa optymizmem, podobnie zresztą jak miało to miejsce w przypadku innych jego filmów. Niewątpliwie jednak  niezwykle przewrotny i piekielnie inteligentny „Spring breakers” zasługuje na wzmożoną uwagę i refleksję. To zdecydowanie jeden z najintensywniejszych i najważniejszych filmów ostatnich lat.


"Spring breakers", USA, 2012
reż. Harmony Korine 
tekst: Oliwia Misztur

czwartek, 21 marca 2013

"Polowanie" na Madsa Mikkelsena. By Vinterberg


W „Polowaniu” Vinterberg pokazuje, że w XXI wieku polowanie na czarownice w wersji 2.0.ma się całkiem dobrze, a odmienność i nietypowy sposób życie stanowią doskonałą pożywkę dla szukającej kozła ofiarnego nadgorliwej społeczności. Lukas (Mads Mikkelsen), nieco flegmatyczny zatrudniony w przedszkolu rozwodnik, w ciągu paru tygodni traci pracę, znajomych  i szacunek mieszkańców prowincjonalnego miasteczka. Jedno nieopacznie wypowiedziane przez obrażoną podopieczną słowo powoduje lawinę zdarzeń, które prowadzą do napiętnowania i wykluczenia niewinnego człowieka.  Lukas zostaje uwikłany w niewidzialne sidła, z których tak naprawdę nigdy do końca się nie uwolni. Raz postawiony zarzut pedofilii to piętno, które zawsze będzie mu już towarzyszyć, zwłaszcza w obrębie tak nielicznej, zamkniętej społeczności ulokowanej pośród smętnych krajobrazów Skandynawii.

Nie chodzi tu o udowodnienie winy. Już samo pomówienie o tego typu czyn, naznacza człowieka na całe życie. Nie chodzi również o dociekanie prawdy, lecz pretekst do przeprowadzenia współczesnej, społecznie usankcjonowanej wersji samosądu. Jednostka zagrażająca status quo społeczności, staje się dla niej czynnikiem jednoczącym. Pedofilia zaś jako najbardziej burzący serca przejaw dewiacji, to idealny pretekst do zamanifestowania  opresyjnej władzy, używającej całego wachlarza narzędzi od milczącego ostracyzmu, poprzez jawną niechęć, na otwartej agresji skończywszy.

„Polowanie” jest filmem pełnym,  idealnie łączącym intrygującą problematykę, doskonały montaż, wybitne aktorstwo (Mads, nie wiem, co powiedzieć… ach!) i stopniowo gęstniejące napięcie oraz poczucie osaczenia i kompletnej niemocy. Nieczęsto mamy do czynienia z tego typu obrazami na kinowym ekranie. Vinterberg w najnowszej odsłonie jest znacznie spokojniejszy i mniej chaotyczny niż np. w „Festen” (nota bene również traktującym o problemie pedofilii, tyle że z zupełnie innej perspektywy), a jednak udaje mu się dotrzeć jeszcze głębiej, opowiedzieć swoją historię jeszcze intensywniej. „Polowanie” nie epatuje kontrowersją, a jednak wywołuje lawinę emocji, burzy spokój. Pierwszy film obejrzany w tym roku, który bez wątpienia zasługuje na 10/10


poniedziałek, 4 lutego 2013

Polska jazda. Krótko o "Drogówce" Smarzowskiego

Seans „Drogówki” utwierdza w przekonaniu, że warto jeszcze chodzić do kina na polskie filmy oraz, że spokojnie można traktować Wojtka Smarzowskiego jako swoiste dobro narodowe. Chronić, chuchać dmuchać i niecierpliwie wyczekiwać kolejnego filmu.

Jego najnowszy obraz to kwintesencja wypracowanej w poprzednich filmach stylowej „smarzowszczyzny” doskonale zgrana z poetyką thrillera i kina sensacyjnego, a przy okazji bardzo oryginalnie zmontowana. Smarzowski z taką samą uciechą rzuca mięsem, co rozmaitymi kliszami i odwołaniami. Efektem jest szokująca (dla tych co reżysera nie znają lub wierzą w bajki) analiza fragmentu polskiej rzeczywistości, gdzie chamstwo, deprawacja i cwaniaczkowatość są chlebem powszednim.

„Drogówka” świetnie trzyma napięcie i doskonale balansuje między potworną brutalnością i prostactwem a wyłaniającą się zeń gorzko-ironiczną diagnozą. Nie ma dla mnie w polskim kinie reżysera tak  zgrabnie łączącego autorski styl z umiejętnością bezkompromisowego rozliczania się z potworami zamieszkującymi szafy polskich domów oraz instytucji. Wielkim atutem filmów Smarzowskiego jest również doskonałe aktorstwo, w przypadku „Drogówki” na uwagę zasługuje zwłaszcza Bartłomiej Topa, który raz na zawsze zrywa z wizerunkiem Złotopolskiego ciołka. A czyni to w sposób naprawdę spektakularny.

Wiwat zepsucie, korupcja, niemoralność, wiwat Smarzowski! 9/10