Plakat „Takiej pięknej katastrofy”
od razu nasuwa skojarzenie z „Rzezią” Polańskiego, natomiast
otwierająca film scena, w której para bohaterów dywaguje nad
niefortunnie przerwaną uwerturą, nosi wyraźnie znamiona humoru
spod znaku Woody'ego Allena. Reżysera, Todda Bergera, od
wymienionych panów dzielą co prawda lata świetlne błyskotliwości,
ale mimo to jego film ogląda się przyjemnie i bez spodziewanego
zażenowania.
Berger pokazuje grupę zaprzyjaźnionych
(och, really?) trzydziestoparolatków, którzy spotykają się na
„brunchu dla par”, imprezie, którą po latach znajomości
traktują raczej jako rodzinny obowiązek niż szczerą przyjemność.
Nim bohaterowie zdążą spróbować wegańskiej tarty, reżyser
odpali pierwszą bombę – gospodarze, wzór amerykańskiego
małżeństwa, rozwodzą się. Moment później eksploduje kolejny
ładunek, tym razem jednak nie towarzyski. Okazuje się bowiem, że
Ameryka stoi w obliczu zagłady biologicznej, a nasza wesoła
gromadka ma spędzić swoje ostatnie godziny we własnym
towarzystwie. Widmo nadciągającego Armagedonu doprowadza do serii
mniejszych bardzo prywatnych katastrof. W obliczu nieuchronnie
zbliżającej się śmierci bohaterowie porzucają maski konwenansu,
wychodzą na jaw skrywane zdrady i niesnaski, fobie i dziwactwa.
Każdy musi w obecności grupy zmierzyć się ze swoim własnym
odjazdem. A wszystko to w oparach alkoholu i domowej roboty "ecstasy dla biedoty".
Mimo że cała akcja nie wychodzi poza
willę gospodarzy, a napięcie budowane jest praktycznie w całości
w oparciu o pourywane dialogi i zagubione puenty, to jednak film nie
nudzi ani nie męczy. Historia niczym zawiadywany przez pijanego
maszynistę pociąg, z impetem zmierza ku tytułowej katastrofie,
zderzając widza z przezabawnym, nieprzekombinowanym zakończeniem.
Berger kończy jak zaczął, urywając w pół zdania przed wielkim
finałem, z tą jednak różnicą, że u niego „timing is perfect”. 6,5/10
Wybronie jest mieć w końcu masę
czasu i móc chodzić do kina w porach, gdy sala jest pusta i można
bezczelnie rozłożyć się na fotelu jedynie w towarzystwie równie
wyluzowanych znajomków. Tym bardziej, że można w końcu głośno i ostentacyjnie komentować fatalny fryz Ryana Goslinga, bez narażania się na ataki wściekłych psychofanek:)
Wczorajszy seans to z okładem dwie
godziny bardzo porządnego kina i tyle samo świetnej muzy. Zanim
jednak przejdę do meritum, mała dygresyjka dotycząca samego tytułu.
Oryginalny „The place beyond the pines” (czyli dosłownie "miejsce z sosnami", odwołujący się do
indiańskiej nazwy miejscowości Schenactady, w której rozgrywa się
akcja - tak przynajmniej podpowiada Wikipedia) został, jak to często bywa w polskim kinie i nad czym wielce
ubolewam, diametralnie zmieniony. Po co? - nie wiadomo. Najwyraźniej polscy dystrybutorzy lubią z widzem pogrywać, mylić tropy, moze to rodzaj intelektualnej gierki, kto wie? :) To jednak właśnie „beyond the pines”, gdzieś na odludziu, pośród
lasów znajduje się symboliczna przestrzeń najważniejszych
spotkań, przemian i przewartościowań, których doświadczają
bohaterowie. Polski tytuł „Drugie oblicze” w kontekście całości
wydaje się raczej jakąś wyjątkowo swobodną wariacją na temat
fabuły. Nigdy chyba nie pojmę (i pojąć nie chcę!) pokrętnej logiki, która doprowadza to tego typu przekładów.
Film Dereka Cianfrance'a to
imponujących rozmiarów tryptyk, obejmujący kilkupokoleniową
historię, w której losy kolejnych generacji naznaczone zostają
swoistym fatum zapoczątkowanym przez wydarzenia z przeszłości.
Grzechy ojców odbijają się w losach synów.
Reżyser ciekawie łączy rodzinny
dramat i fatalistyczną przypowieść z krytyczną analizą
policyjnego światka, w którym korupcja, przekręty i defraudacje są
chlebem powszednim. Ten wątek zdecydowanie działa na korzyść
filmu, ucina bowiem pewne patetyczne zapędy Cianfrance'a i
podkreśla wielopłaszczyznowość fabuły.
„Drugie oblicze” to również pokaz
doskonałego aktorstwa. Zarówno Gosling jako brawurowy
wykolejeniec Luke, jak i Bradley Cooper, praworządny, przynajmniej
do czasu, glina Avery, kreują tu postaci wyraziste i
niejednowymiarowe. Jednak najciekawiej spisują się młodzi aktorzy,
wcielający się w role ich synów. Zwłaszcza Dane DeHaan w roli
Jasona mocno zapada w pamięć. Warta uwagi jest również świetna
drugoplanowa rola Bena Mendelsohna, grającego zapijaczonego
mechanika i wspólnika Luke'a, Billa. To zdecydowanie mój ulubiony bohater filmu, mimo, że cały czas pozostający gdzieś na uboczu całej historii, to jednak przykuwający uwagę.
Wisienką na torcie jest
niezaprzeczalnie muzyka. Zaaranżowana przez Mika Pattona (Mike Wieki Potężny!!!) ścieżka
dźwiękowa elektryzuje i doskonale buduje niepokojącą aurę filmu.
Równie dobrze sprawdza się, jako ilustracja do fabuły, jak i
niezależnie, jako kawal dobrej muzycznej roboty.
Na sam koniec warto jeszcze wspomnieć,
że „Drugie oblicze” to dopiero trzeci film Ciarfrance'a
(podejrzewam, że dla większości z nas drugi, bo chyba niewielu
miało okazję obejrzeć cokolwiek prócz świetnego „Blue
Valentine”), co pozwala liczyć, że jego reżyserski potencjał ma
nam jeszcze bardzo wiele do zaoferowania. I tego się trzymajmy:) 8/10
Zblazowany i pogodzony z intelektualną
pożogą panującą wśród podopiecznych, nauczyciel Germain
(Fabrice Luchini) odkrywa wśród uczniowskich wypocin esej,
zwiastujący literacki talent. Autor, enigmatyczny Claude (Ernst
Umhauer) snuje przed zaintrygowanym belfrem wojerystyczną opowieść
o domu rodzinnym kolegi z klasy oraz jego matce „najbardziej
znudzonej kobiecie świata” (Emmanuelle Seigner). Germain,
niespełniony pisarz i literat-teoretyk, przelewa na Claude'a swe
niezrealizowane ambicje. Jednak to, co rozpoczyna się jako relacja
uczeń-mistrz, stopniowo przekształci się w intrygującą
emocjonalno-intelektualną rozgrywkę...
Najnowszy film Francoisa Ozona to pean
na cześć niepokornej wyobraźni i bezczelnie rozbuchanej
ciekawości. To również opowieść o granicach manipulacji i
ingerencji w świat opisywany, do których posuwa się zarówno
autor, jak i jego mentor w procesie konstruowania historii.
Ozon z jednej strony tka wciągającą
psychologiczną intrygę, z drugiej zaś snuje opowieść o procesie
literackiej kreacji. Mariaż fikcji i realizmu, tak typowy dla
twórczości reżysera świetnie wpisuje się w konwencję „U niej
w domu”. Ozon z dużą nonszalancją bawi się stylistykami i
kliszami, myli tropy, wyprowadza widza w pole - z naprawdę
satysfakcjonującym efektem.
„U niej w domu” to film
niepokojący, lepki od nieoczywistej, podskórnej perwersji,
trzymający w stanie napięcia i oczekiwania niemal do ostatniej
minuty (sam finał psuje nieco zabawę, ale i tak jest nieźle). To
wspaniały powrót Ozona na srebrny ekran. Choć raz hasło „nowy
hit” na plakacie, nie jest do końca marketingową ściemą. Warto
wybrać się na seans i przekonać, czym jest „zapach kobiety z
klasy średniej”. 8/10
Potrzebowałam paru dni, by ochłonąć po seansie najnowszego
filmu Ulricha Seidla. Zaraz po projekcji pomyślałam, że to jedna z najlepszych
rzeczy, jakie wyszły spod ręki kontrowersyjnego Austriaka. Dzisiaj, niemal
tydzień po obejrzeniu filmu wiem już na pewno – to arcydzieło, wisienka na
torcie jego wieloletniej twórczości. „Raj: wiara” to gorzka tragikomedia, w
której groteska miesza się z grozą, zażenowanie z obrzydzeniem, a oburzenie ze
współczuciem.
Seidl ponownie rozprawia się z potworami z austriackiej
piwnicy, tym razem mierząc ostrze
krytyki w kwestie wielce kontrowersyjne, bo dotyczące wiary i religii. Podobnie
jak w pierwszej część trylogii „Raj: miłość”, opowiada historię o osamotnieniu
i rozpaczliwej próbie wypełnienia wewnętrznej pustki.
Żarliwie praktykowana przez główną bohaterkę, Annę Marię (fenomenalna
Maria Hofstatter) wiara niesie obietnicę spełnienia. Jej religijne oddanie ma jednak
wymiar kuriozalny. Kobieta spędza urlop
namawiając zlaicyzowanych Austriaków i zdezorientowanych emigrantów do modlitwy
z „wędrującą Matką Boską”, w domu zaś w uprawia biczowanie i inne osobliwe praktyki
umartwiania nieczystego ciała.
Anna Maria to nowy gatunek religijnej fanatyczki. Jej fascynacja
Zbawicielem osiąga karykaturalne rozmiary, duchowość przeobraża się w dewiację.
Jezus na ścianie okazuje się sublimacją kochanka, mężczyzny idealnego. Granica
między dewocją a perwersją okazuje się bardzo cienka.
W zdziwaczałych praktykach bohaterki znajduje ujście
represjonowana przez katolicyzm seksualność. Z jednej strony, kobieta odrzuca
powracającego po długiej nieobecności kalekiego męża Muzułmanina, twierdząc, że
wszystko, co cielesne wiąże się z brudem i zepsuciem, z drugiej zaś w zaciszu własnego
pokoju używa krzyża w sposób bynajmniej nie aprobowany przez Kościół.
Mistrzowsko sfilmowany, pełen statycznych, centralnych
kadrów „Raj: miłość” wieńczy gorzki finał. Cielesność wygrywa z metafizyką w
religijnym doświadczeniu Anny Marii. Wiara, która miała ją ocalić, okazuje się
ułudą. Jak zwykle u Seidla, każdy dostaje taki raj na jaki sobie zasłużył.
Harmony Korine, nadal praktycznie
anonimowy w Polsce, ugruntowuje swoją pozycję jednego z największych wizjonerów
współczesnej kinematografii. „Spring breakers” to więcej niż film, to zupełnie
nowa jakość kina. Jak wszystko, co w tak odważny i nowatorski sposób wychodzi
poza pewną konwencję, skazany na lawinę krytyki i niezrozumienia. Warto jednak
puścić jadowite słowa mimo uszu i przyjrzeć się bliżej twórczości idola
nowojorskiej awangardy, jest on bowiem jednym z najgłośniejszych i najbardziej
intrygujących głosów dzisiejszego kina.
Nikt nie opowiada o skrzeczącej
rzeczywistości w tak świeżym i jednocześnie w bezczelnym autorskim stylu, jak czyni
to Korine. Jego filmy, szokujące i odstraszające nieprzystępną formą, zawsze stanowią
krytykę istotnego wycinka współczesności, przestrzeni rozpadu, podskórnego
gnicia. To opowieści o postępującym upadku, postapokaliptycznej egzystencji. W
„Spring breakers” jest podobnie, choć w miejsce rozwalających się zabiedzonych
domostw i postaci rodem z objazdowego „freak show” (jak chociażby w „Gummo” czy
„Julien Donkey-Boy”), dostajemy pastelowe, przejaskrawione obrazki
słonecznych plaż oraz pięknych i młodych (zazwyczaj nagich) ciał,wszystko zaś utrzymane w konwencji popowego
teledysku.
Banalna fabuła, stanowiąca zlepek
klisz i fantazji na temat amerykańskiego kultu młodości, jest tylko pretekstem
do rozpędzenia audiowizualnego rollercoastera, wiozącego bohaterów ku
nieuchronnej zagładzie. Cztery znudzone monotonią studenckiego życia kumpele
(pop-gwiazdki Selena Gomez i Vanessa Hudgens, Ashley Benson oraz Rachel Korine,
prywatnie żona reżysera), postanawiają wyrwać się na szalone ferie na Florydę.
Problem braku gotówki rozwiązują szybko i sprawnie – robiąc napad na lokalnego
fast fooda. Bez certolenia, bez wyrzutów sumienia, bez lęku – jak w grze
komputerowej. Na miejscu, oddając się narkotyczno-alkoholowym orgiom, wpadają w
tarapaty, z których wyciąga je karykaturalny gangster, Alien (fenomenalny James
Franco).
W tym miejscu Korine podkręca
jeszcze decybele i rozpoczyna ekstremalną jazdę bez trzymanki, chaotyczną,
pełną pourywanych dialogów i flash backów. Montaż i praca kamery mistrzowsko
naśladują sposób kręcenia hiphopowych teledysków i trailerów kinowych block
busterów, zaprawionych dużą dawką substancji psychoaktywnych. Przerysowane
w photoshopie kolory, slow-motion, kiczowate widoczki i ckliwe piosenki (m.in.
genialnie wykorzystany hit Britney Spears) zestawione ze scenami przemocy i
seksu tworzą bardzo mocną miksturę. Nihilizm w
barwach Disneya osiąga tu swoje apogeum. Wizji Korine’a dodatkowego
przyspieszenia dodaje jeszcze fenomenalnie zaaranżowana ścieżka dźwiękowa. Na
jednej imprezie spotykają się idol nastoletnich balangowiczów, Skrillex, Cliff
Martinez (twórca kultowego soundtracku do równie kultowego „Drive”), gwiazdy
radia Eska i sążne rapowe beaty (m.in. Gucci Mane, który w filmie wciela się w
rolę gangstera Archy’ego).
W „Spring breakers” tryumfuje
młodość, dla której naczelnymi wartościami są zabawa i kasa, młodość odtwarzana
na wzór wyuzdanych klipów z MTV, gier na play station i nasyconych przemocą
filmów akcji. Jednak ponad oparami szalonej imprezy unosi się widmo beznadziei
i smutku, zza feeri rozkołysanych biustów i falujących pośladków, wyłania się
gorzki obraz emocjonalnej pustki, w której pogrąża się całe pokolenie.
Korine po
mistrzowsku konstruuje satyrę na zdegenerowaną do cna popkulturę. Co więcej
czyni to bezczelnie wykorzystując jej własne narzędzia i mechanizmy. Brawurowo
obraca w niwecz jeden z ulubionych snów amerykańskiej popkultury, wiosennej
przerwy od nauki, czasu nieskrępowanej zabawy i wolności. Fraza „spring
break” jest powtarzana w filmie niczym mantra, zaklęcia odrealniające
rzeczywistość. Tym właśnie mają być ferie, ucieczką od prawdziwego świata do
mitycznego Edenu 2.0., miejsca w którym realizuje się sen każdego
amerykańskiego nastolatka - ociekająca seksem niekończąca się impreza.
Dla Korine’a „spring break” to jednak coś więcej. To stan
umysłu. Kolektywnego umysłu całego pokolenia. Wyłaniająca się spod warstwy
lukru diagnoza reżysera nie napawa optymizmem, podobnie zresztą jak miało to
miejsce w przypadku innych jego filmów. Niewątpliwie jednakniezwykle przewrotny i piekielnie
inteligentny „Spring breakers” zasługuje na wzmożoną uwagę i refleksję. To
zdecydowanie jeden z najintensywniejszych i najważniejszych filmów ostatnich
lat.
W „Polowaniu” Vinterberg pokazuje, że w XXI wieku polowanie
na czarownice w wersji 2.0.ma się całkiem dobrze, a odmienność i nietypowy
sposób życie stanowią doskonałą pożywkę dla szukającej kozła ofiarnego nadgorliwej
społeczności. Lukas (Mads Mikkelsen), nieco flegmatyczny zatrudniony w
przedszkolu rozwodnik, w ciągu paru tygodni traci pracę, znajomychi szacunek mieszkańców prowincjonalnego
miasteczka. Jedno nieopacznie wypowiedziane przez obrażoną podopieczną słowo powoduje
lawinę zdarzeń, które prowadzą do napiętnowania i wykluczenia niewinnego
człowieka. Lukas zostaje uwikłany w niewidzialne
sidła, z których tak naprawdę nigdy do końca się nie uwolni. Raz postawiony zarzut
pedofilii to piętno, które zawsze będzie mu już towarzyszyć, zwłaszcza w
obrębie tak nielicznej, zamkniętej społeczności ulokowanej pośród smętnych
krajobrazów Skandynawii.
Nie chodzi tu o udowodnienie winy. Już samo pomówienie o
tego typu czyn, naznacza człowieka na całe życie. Nie chodzi również o dociekanie
prawdy, lecz pretekst do przeprowadzenia współczesnej, społecznie usankcjonowanej wersji samosądu. Jednostka zagrażająca status quo społeczności, staje
się dla niej czynnikiem jednoczącym. Pedofilia zaś jako najbardziej burzący
serca przejaw dewiacji, to idealny pretekst do zamanifestowaniaopresyjnej władzy, używającej całego
wachlarza narzędzi od milczącego ostracyzmu, poprzez jawną niechęć, na otwartej
agresji skończywszy.
„Polowanie” jest filmem pełnym, idealnie łączącym intrygującą problematykę,
doskonały montaż, wybitne aktorstwo (Mads, nie wiem, co powiedzieć… ach!) i
stopniowo gęstniejące napięcie oraz poczucie osaczenia i kompletnej niemocy. Nieczęsto
mamy do czynienia z tego typu obrazami na kinowym ekranie. Vinterberg w
najnowszej odsłonie jest znacznie spokojniejszy i mniej chaotyczny niż np. w „Festen”
(nota bene również traktującym o problemie pedofilii, tyle że z zupełnie innej
perspektywy), a jednak udaje mu się dotrzeć jeszcze głębiej, opowiedzieć swoją
historię jeszcze intensywniej. „Polowanie” nie epatuje kontrowersją, a jednak
wywołuje lawinę emocji, burzy spokój. Pierwszy film obejrzany w tym roku, który
bez wątpienia zasługuje na 10/10.
Seans „Drogówki” utwierdza w przekonaniu, że warto jeszcze chodzić
do kina na polskie filmy oraz, że spokojnie można traktować Wojtka
Smarzowskiego jako swoiste dobro narodowe. Chronić, chuchać dmuchać i niecierpliwie
wyczekiwać kolejnego filmu.
Jego najnowszy obraz to kwintesencja wypracowanej w
poprzednich filmach stylowej „smarzowszczyzny” doskonale zgrana z poetyką
thrillera i kina sensacyjnego, a przy okazji bardzo oryginalnie zmontowana.
Smarzowski z taką samą uciechą rzuca mięsem, co rozmaitymi kliszami i
odwołaniami. Efektem jest szokująca (dla tych co reżysera nie znają lub wierzą
w bajki) analiza fragmentu polskiej rzeczywistości, gdzie chamstwo, deprawacja
i cwaniaczkowatość są chlebem powszednim.
„Drogówka” świetnie trzyma napięcie i doskonale balansuje
między potworną brutalnością i prostactwem a wyłaniającą się zeń gorzko-ironiczną
diagnozą. Nie ma dla mnie w polskim kinie reżysera takzgrabnie łączącego autorski styl z
umiejętnością bezkompromisowego rozliczania się z potworami zamieszkującymi
szafy polskich domów oraz instytucji. Wielkim atutem filmów Smarzowskiego jest
również doskonałe aktorstwo, w przypadku „Drogówki” na uwagę zasługuje
zwłaszcza Bartłomiej Topa, który raz na zawsze zrywa z wizerunkiem Złotopolskiego
ciołka. A czyni to w sposób naprawdę spektakularny.