Świat filmowy
Ulricha Seidla to intrygujący mariaż faktu i fikcji, dokumentu i
fabularnej stylizacji. Zaludniają go udręczeni podłą egzystencją frustraci,
dziwacy i nieszczęśliwcy, niektórzy budzący politowanie, inni wstręt i pogardę.
W rozpoczynającej trylogię „Raj” części „Miłość” uwaga reżysera po raz kolejny
fokusuje się na jego ulubionym temacie – Austriakach i krytycznie analizowanej
austriackości. Z tym jednak wyjątkiem, że tym razem fabuła nie toczy się na
przedmieściach Wiednia, lecz pośród malowniczych Kenijskich krajobrazów, w
„raju na Ziemi” rodem z katalogu biura podróży. Krytyka zaś poszerza się
również o owego „raju” mieszkańców i cały wyrachowany system zależności między
lokalsami a przybyszami. Kto zna choć odrobinę twórczość Seidla, na
wstępie już przeczuwa, że do mitycznego Edenu będzie stąd bardzo daleko.
Wraz z Teresą,
samotną otyłą pięćdziesięcioparolatką (fantastyczną i odważna rola Margarete
Tiesel) oraz kilkoma podobnymi jej paniami poznajemy (sex)turystyczną
Afrykę, która już od progu wita nas kiczem zaprogramowanym pod europejskie
drobnomieszczańskie wyobrażenia. Tubylcy w przaśnych strojach, z przyklejonymi
sztucznymi uśmiechami wyczekują pod hotelem na kolejne tury urlopowiczów.
Śpiewają przy tym radośnie (?)„Hakuna matata”(co znaczy mniej więcej „nic
się nie martw”, „wyluzuj się”), podczas gdy kawałek dalej, w obłażących z
farby chatkach, ich bezrobotni członkowie rodzin mierzą się z
wszechobecnym ubóstwem. Tam zdecydowanie adekwatniej brzmiałby nostalgiczny
„Weeping song” Cave’a (pieśń w sam raz do płaczu).
Podobno
kolonializm w Afryce skończył się już dawno temu, tymczasem okazuje się, że w
zawoalowanej formie usług, oględnie mówiąc, rekreacyjno-turystycznych ma
się całkiem nieźle. Kenijskie kurorty oferują zblazowanym turystkom coś więcej
niż standardowe „all inclusive”. W gibkich ciałach jurnych młodzieńców, czatujących
na majętne „sugar mamas”, kryje się obietnica ulotnej młodości, namiętności i
przygody. A nawet miłości. Wszystko zależy od zasobów portfela. Miłość to
kolejny rodzaj transakcji, zaś piaszczysta plaża - istny market z szeroką
ofertą towarzysko-erotyczną.
Łatwo Seidla
oskarżyć o operowanie kalkami i uproszczeniami, ba, nawet o zapędy
rasistowskie. Ma facet rozległe fiksacje na punkcie swojego Heimatu, a teraz
dorzuca do tego jeszcze butną krytykę bogu ducha winnych Kenijczyków…
Nie, nie, nie. Nie tędy droga. Reżyser nikogo bezpośrednio nie ocenia –
on podgląda, obserwuje (co zresztą doskonale podkreśla zabieg użycia kamer
przemysłowych w niektórych sekwencjach filmu). Daleko mu do moralizatorstwa,
nawet tego uzasadnionego. Co więcej, wobec swoich bohaterów, podobnie jak w
poprzednich obrazach, pozostaje mimo wszystko, jeśli nie ciepły, to
przynajmniej współczujący. Krytykę wymierza natomiast w ogół
społeczeństwa (czy też społeczeństw) – jego dwulicowość, zaściankowość
myślenia, egoizm i wyrachowanie. Unika dzielenia na dobrych i złych - tu
wszyscy są równie egotyczni i roszczeniowi. U nienasyconych „sugar mamas”
wynika to z poczucia niepewności, niespełnienia i nieatrakcyjności, u
„beach boys’ow” zaś z biedy, frustracji i ugruntowanego historycznie poczucia
nierówności.
Obnażając w
bezlitosny sposób naturę relacji międzyludzkich oraz, niejednokrotnie
osiągający rozmiary groteski, dysonans kulturowy, Seidl pozostaje bezstronnym
widzem. Pokazuje rzeczy przykre i niekoniecznie łatwe do oglądania jako
konsekwencje zaawansowanej eksploatacji – tak międzyludzkiej, jak i
międzykontynentalnej.
Reżyser nigdy
nie bał się epatowania szpetotą, dziwnością, seksualnością ( często
perwersyjną), przez co została mu przypięta etykietka skandalisty i prowokatora.
Jednak, moim zdaniem, „Raj: Miłość” może zszokować , zniesmaczyć a nawet
zawstydzić co najwyżej zdewociałych ignorantów, dla których szczytem filmowej
prowokacji były dotąd filmy Almodovara.
Seidl pochyla
się nad brzydotą, postępującą starością i uwiądem ciał, szukając w nich
piękna, zaś w obrzydliwych, przeczących zasadom moralnym czynach – humanizmu.
Wiele scen to estetyczne arcydziełka, pod względem kompozycji i kolorystki
przywołujące na myśl malarskie płótna (ujęcie śpiącej pod błękitną moskitierą
nagiej Teresy, odpoczywającej po gorących igraszkach ze swym „beach boy’em” to
nie lada uczta dla wrażliwych oczu). Jak wiele można powiedzieć jednym
mistrzowsko rozegranym statycznym kadrem! Widać to doskonale zwłaszcza w
scenie ukazującej pokaźne stadko podstarzałych matron wylegujących się na
przylegającym do hotelu wycinku plaży, oddzielonym od jej reszty sznurem, za
którym gromadzą się ciemnoskórzy chłopcy. To zarówno symboliczny rozdział na
bogatych i biednych, białych i czarnych, obsługiwanych i usługujących, lecz
również swoista witryna sklepowa, na której konsumenci i konsumowani
przyglądają się sobie nawzajem. Bardzo wymowna, zapadająca w pamięć scena.
„Miłość” otwiera trylogię
„Raj”, po niej nastąpią „Wiara” oraz „Nadzieja”. Myli się jednak ten, kto
próbuje doszukiwać się w tytułach czysto religijnych konotacji. Inspiracją dla
filmowego tryptyku (który nota bene w pierwotnym założeniu wcale tryptykiem nie
był) okazuje się dramat austriackiego pisarza okresu międzywojnia, Ödöna von
Horvátha – „Glaube, Liebe, Hoffnung”, skupiający się właśnie na tematyce
nierówności społecznych i walki klas.
Nie należy
raczej mieć złudzeń, że dwa kolejne obrazy austriackiego reżysera przyniosą
kojącą odmianę. Zresztą, bez ultra wysokiego stężenia goryczy i sarkazmu Seidl
nie byłby Seidlem. Jedno jest zatem pewne – będą uwierać równie mocno i
uporczywie.
"Raj: miłość", 2012 Austria, Francja, Niemcy
reż. Ulrich Seidl
polska premiera: 7 września 2012
tekst: Oliwia Misztur
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz