"Bronson" Nicolasa Winding Refna wpisuje się w ten niezwykły nurt kina, który, serwując ociekające
przemocą i brutalnością obrazy, puszcza do widza oko i bezczelnie uwodzi. Znamy
to doskonale z klasycznych już pozycji jak "Urodzeni mordercy" Olivera Stone'a, "Chopper" Andrew Dominika czy właściwie wszystkiego, co wyszło spod
ręki Tarantino czy Rodrigueza. Jakkolwiek
kontrowersyjne może się wydawać takie epatowanie (często nieuzasadnioną)
przemocą i, co więcej, pakowanie jej w atrakcyjną wizualnie formę, ja, niemal
perwersyjnie, rozkoszuję się takim kinem.
Film
duńskiego reżysera jest nietuzinkową biografią Mickeya Petersona aka Charlesa
Bronsona, postrachu więziennych klawiszy i ulubieńca podrzędnych tabloidów.
Bohater ma muły bysiora z klubowej bramki, podkręcony wąs włoskiego
cinkciarza i tylko jeden cel w życiu - zdobyć sławę. A, jako że tym, co
wychodzi mu najlepiej, jest spuszczanie ostrego lania pechowcom, którzy się
akurat napatoczą, realizuje swe marzenie, zyskując miano najsłynniejszego
przestępcy Wielkiej Brytanii.
Bronson budzi moją szczerą sympatię pomimo, delikatnie ujmując, przykrych dla otoczenia wybuchów niekontrolowanej agresji. On nie jest z gruntu zły, wyrachowany, raczej... spontaniczny. Gdy tłucze na kwaśno kolejnych przeciwników, z jego wąsatej facjaty nie znika psycholski, acz całkowicie szczery uśmiech. Widać, że chłopak kocha to, co robi. To ta szczerość i pewnego rodzaju naiwność sprawiają, że oponenci mają ze strachu pełne majciochy. Bo już wiedzą, że trafili na świra, dla którego zadyma to środowisko naturalne. I nie ma zmiłuj się!
Trudno się nie roześmiać, wiedząc, że Charlie po raz pierwszy został zapuszkowany za napad z bronią na oddział poczty, który obrobił na całe 26 funciaków. Mniej zabawne jest to, że skazano go wówczas na 7 lat. Ironii na powrót przydaje fakt, że Bronson na tyle doskonale zaaklimatyzował się w więziennym ekosystemie, że spędził w nim, na przemian z zakładami psychiatrycznymi, 34 lata, w tym 30 w izolatce. Biograficzna opowieść, którą snuje sam Bronson (tutaj oklaski dla Toma Hardy'ego, z którego wychodzi zwierzę sceniczne nie do poskromienia!), staje się błyskotliwym show odgrywanym w wyobraźni bohatera. Charlie tworzy obłędny performance, którego każdy pieczołowicie dopieszczony detal zostaje nagrodzony gromkimi owacjami przez złaknioną wrażeń wyimaginowaną publikę.
Bronson to urodzony showman, sprzedający swój życiorys jako doskonale wystylizowany i zmontowany teledysk. To chyba właśnie formalna strona filmu jest tym, co urzeka najbardziej. Refn nie obrzuca nas surowym mięchem naturalizmu. Wręcz przeciwnie, sceneria, barwy, światło i sama praca kamery, każą sytuować film hen daleko od jakiegokolwiek realizmu. To owa nieustanna teatralizacja każdego ujęcia, rozbuchana scenografia i aktorska nadekspresja czynią podróż z Bronsonem tak fascynującą.
Winding Refn tak zręcznie zaczarował historię psychopatycznego, ultrabrutalnego przestępcy, że powstał histerycznie zabawny, surrealistyczny kabaretowy spektakl. To obraz spójny, konsekwentny i błyskotliwy. Nie moralizuje, nie gani, nie wartościuje. Reżyser doskonale bawi się popkulturowymi odniesieniami i zgrabnie żongluje teledyskową konwencją, zamieniając wizje zła i przemocy w obrazy, które przyciągają, bawią, śmieszą, słowem, stają się czymś podniecającym i pożądanym.
Bronson marzył o wielkiej sławie. Refn zapewne bardzo mu dopomógł. Dzięki jego obrazowi legenda agresora z Luton wypłynęła daleko poza Wyspy. Konkluzja jest taka – "Bronson" to nie siermiężne wywody tęgiego zbója okraszone bezsensownym mordobiciem, lecz mistrzowsko opowiedziana historia z wodewilowym sznytem, ironią i kabaretowym (nie kabareciarskim!) humorem. Wymownie w kontekście całości brzmią słowa pojawiającego się parokrotnie w filmie hitu Pet Shop Boys "It's a sin": "everything I've ever done, everything I ever do, it's a sin!". Może to i grzech, ale jakże trudno oprzeć się szalonemu urokowi "Bronsona".
Bronson budzi moją szczerą sympatię pomimo, delikatnie ujmując, przykrych dla otoczenia wybuchów niekontrolowanej agresji. On nie jest z gruntu zły, wyrachowany, raczej... spontaniczny. Gdy tłucze na kwaśno kolejnych przeciwników, z jego wąsatej facjaty nie znika psycholski, acz całkowicie szczery uśmiech. Widać, że chłopak kocha to, co robi. To ta szczerość i pewnego rodzaju naiwność sprawiają, że oponenci mają ze strachu pełne majciochy. Bo już wiedzą, że trafili na świra, dla którego zadyma to środowisko naturalne. I nie ma zmiłuj się!
Trudno się nie roześmiać, wiedząc, że Charlie po raz pierwszy został zapuszkowany za napad z bronią na oddział poczty, który obrobił na całe 26 funciaków. Mniej zabawne jest to, że skazano go wówczas na 7 lat. Ironii na powrót przydaje fakt, że Bronson na tyle doskonale zaaklimatyzował się w więziennym ekosystemie, że spędził w nim, na przemian z zakładami psychiatrycznymi, 34 lata, w tym 30 w izolatce. Biograficzna opowieść, którą snuje sam Bronson (tutaj oklaski dla Toma Hardy'ego, z którego wychodzi zwierzę sceniczne nie do poskromienia!), staje się błyskotliwym show odgrywanym w wyobraźni bohatera. Charlie tworzy obłędny performance, którego każdy pieczołowicie dopieszczony detal zostaje nagrodzony gromkimi owacjami przez złaknioną wrażeń wyimaginowaną publikę.
Bronson to urodzony showman, sprzedający swój życiorys jako doskonale wystylizowany i zmontowany teledysk. To chyba właśnie formalna strona filmu jest tym, co urzeka najbardziej. Refn nie obrzuca nas surowym mięchem naturalizmu. Wręcz przeciwnie, sceneria, barwy, światło i sama praca kamery, każą sytuować film hen daleko od jakiegokolwiek realizmu. To owa nieustanna teatralizacja każdego ujęcia, rozbuchana scenografia i aktorska nadekspresja czynią podróż z Bronsonem tak fascynującą.
Winding Refn tak zręcznie zaczarował historię psychopatycznego, ultrabrutalnego przestępcy, że powstał histerycznie zabawny, surrealistyczny kabaretowy spektakl. To obraz spójny, konsekwentny i błyskotliwy. Nie moralizuje, nie gani, nie wartościuje. Reżyser doskonale bawi się popkulturowymi odniesieniami i zgrabnie żongluje teledyskową konwencją, zamieniając wizje zła i przemocy w obrazy, które przyciągają, bawią, śmieszą, słowem, stają się czymś podniecającym i pożądanym.
Bronson marzył o wielkiej sławie. Refn zapewne bardzo mu dopomógł. Dzięki jego obrazowi legenda agresora z Luton wypłynęła daleko poza Wyspy. Konkluzja jest taka – "Bronson" to nie siermiężne wywody tęgiego zbója okraszone bezsensownym mordobiciem, lecz mistrzowsko opowiedziana historia z wodewilowym sznytem, ironią i kabaretowym (nie kabareciarskim!) humorem. Wymownie w kontekście całości brzmią słowa pojawiającego się parokrotnie w filmie hitu Pet Shop Boys "It's a sin": "everything I've ever done, everything I ever do, it's a sin!". Może to i grzech, ale jakże trudno oprzeć się szalonemu urokowi "Bronsona".
"Bronson", 2008 Wielka Brytania
reż. Nicolas Winding Refn
tekst: Oliwia Misztur
Tekst był wcześniej opublikowany tu: http://www.filmweb.pl/user/triliv/reviews/Brutalny+wodewil%2C+czyli+o+dyskretnym+uroku+psychopaty-12407
Poniżej natomiast kilka wcieleń Toma aka Charliego, bon appetit!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz