wtorek, 4 września 2012

Pustki na blogu

Blog ostatnio świeci pustkami, a krótkie filmowe notki, jak lądowały, tak nadal lądują na fejsbuku :)  Stare nawyki…
Poniżej zatem pozwalam sobie bezczelnie przekleić z fejsowego walla kilka filmowych impresji z ostatnich dni (tygodni?)
i obiecuję poprawę :)

Zacznijmy od filmu, który nowością nie jest, ale ja miałam okazję zobaczyć go dopiero ostatnio.


„Zapiski z Toskanii” reż. Abbas Kiarostami

„Zapiski z Toskanii” irańskiego reżysera Abbasa Kiarostamiego to kolejny dowód na to, jak idiotyczny przekład tytułu może zniechęcić widza do seansu. Tym bardziej mi przykro, że zobaczyłam film dopiero pól roku po jego polskiej premierze,
a jest to dzieło wybitne.

„Copie conforme” to „kopia idealna”, tytuł zdecydowanie bardziej adekwatny, jako, że obraz dotyka problematyki relacji między kopią a oryginałem, wychodząc daleko poza dziedzinę samej sztuki. To spektakl dwojga aktorów (genialna Juliette Binoche
i partnerujący jej William Shimell), oparty na subtelnej emocjonalnej grze, pulsującym napięciu i przede wszystkim – tajemnicy. Kiarostami prowadzi narrację niespiesznie, budując ją na niejasności i niedopowiedzeniu. Teatralność scen nie razi, wręcz przeciwnie - pomaga budować intrygującą atmosferę.

Piękny, mądry, ale i wymagający film o niezwykłym spotkaniu. Przede wszystkim jednak o tym, jak w miarę upływu lat
przeobraża się uczucie między dwojgiem ludzi i próba znalezienia odpowiedzi na pytanie czy bezlistny ogród
nadal może być piękny (zachwycająca metafora zaczerpnięta z perskiej poezji). 9/10



Teraz czas na parę świeżynek:

  
„Alpy” reż. Giorgos Lanthimos 
Kino Giorgosa Lanthimosa to kino czasów kryzysu. W „Alpach” reżyser diagnozuje społeczne problemy Grecji, rozwijając autorski, ironiczno-surrealny styl zainicjowany przez wzbudzający skrajne opinie „Kieł”. Dokonuje też równie kontrowersyjnej operacji na społeczno-obyczajowej tkance, obnażając powierzchowność międzyludzkich relacji, rozpad instytucji rodziny
oraz emocjonalno-intelektualne zubożenie stanowiące konsekwencję ekspansywnej popkultury i komercjalizacji każdego aspektu życia (i śmierci). Dziwaczne, zimne i beznamiętnie odegrane kino, które pozostawia niepokojące uczucie świeżości. 7/10




„Cztery lwy” reż. Christopher Morris

Film - zaskoczenie. Film – jak żaden inny. Film, który mógł powstać tylko w Europie. Tylko w Wielkiej Brytanii.
Świat przedstawiony jest ogarnięty szaleństwem, pełen absurdów i paradoksów."Cztery lwy" bezpretensjonalnie obśmiewają patos bijący z produkcji oscylujących w tematyce terroryzmu i pokazują, że niestety, przyszło nam żyć w czasach wypaczonych ideologii, w których kretyni biorą się za myślenie i kombinowanie. Morris przełamuje obyczajowe tabu i opowiada o dżihadzie dojrzewającym w przeciętnych emigranckich domostwach na przedmieściach brytyjskich miasteczek. Bez patosu i bez dramatu, zamiast grozy, używając ironii i humoru. A mimo to, w cieniu każdego żartu czai się refleksja. Nierzadko zasmucająca.7/10




Na koniec moja soczysta obrona „Prometeusza”, która na fejsbuku zyskała szeroki odzew, tak wśród zagorzałych wrogów,
jak i fanów. A zaczęło się tak niewinnie:
Wszystkim, którzy namiętnie hejtują "Prometeusza" powiem jedno: przestańcie gdakać. Bo w tym filmie oprócz oczywistych scenariuszowych mielizn i niepotrzebnych ostentacyjnych kalek z "Obcego", jest tyle miejsca na zachwyty, że głowa mała.

Co prawda dotyczą one głównie pierwszej połowy filmu, gdzie tempo jest powolne, a napięcie ciekawie budowane, ale i tak jest nieźle. Zacznijmy od najmocniejszego punktu programu - Micheala Fassbendera. W roli androida (swoją drogą najbardziej intrygującej postaci w filmie) jest absolutnie genialny- zimny, skrupulatny, beznamiętny, zaprogramowany na powodzenie misji. Jego sterylna, plastikowa stylizacja, doskonale koresponduje z pustymi wnętrzami statku, którego samotnie dogląda, gdy reszta pasażerów śpi. Wyraźne są tu silne estetyczne konotacje z klasyką kina science-fiction z lat 70-80, zarówno w sposobie aranżowanie przestrzeni, kostiumów, jak i prowadzeniu kamery. To wielki plus i jednocześnie odcięcie się od sposobu filmowania „Obcych”. Kolejny punkt za efekty specjalne i nienachalne użycie technologii 3D. Sceny w sterowni statku „inżynierów”, hologramy, a w końcu sami „inżynierowie” to wg mnie bardzo udana mikstura wariacji na temat Gigera, Beksińskiego czy Lovecrafta.

Słowem, „Prometeusz” to kino rozrywkowe na wysokim poziomie, które w swoim gatunku sprawdza się doskonale.
I szczerze, podobał mi się bardziej niż „Mroczny rycerz powstaje”. I kropka. 7/10




Uff, na razie to chyba tyle, za chwil parę recenzja „W drodze” Sallesa (polska premiera kinowa też już tuż tuż).

Dziękuję z uwagę, kurtyna w dół :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz