Już po pierwszych paru minutach oglądania Elizabeth Olsen na ekranie, narastała we mnie nieśmiała ekscytacja. Oto bowiem wyłania się nowy talent. Subtelna i eteryczna, a jednocześnie tak boleśnie prawdziwa i naturalna. Piękna, w nie do końca oczywisty sposób, ze spojrzeniem skrywającym tajemnicę. Brakuje takich postaci wśród aktorek młodego pokolenia. Nietuzinkowych, w których niewinność i młodość igrają bezczelnie z jakąś niezwykłą dojrzałością i refleksją.
Nazwisko Olsen, dotąd kojarzące się, z raczej mało chlubnymi,
ekscesami bliźniaczek z „Pełnej chaty”, ma szansę na rehabilitację. Rola ich
starszej siostry w pełnometrażowym debiucie Seana Durkina, bez wątpienia
namiesza nieco filmowym światku.
Stwierdzenie, że to film o traumie osoby, która doświadczyła życia w
sekcie i próbuje powrotu do „normalnego” świata to zdecydowanie za mało. Właściwiej
chyba byłoby czytać ten obraz jako opowieść
o żmudnym procesie krystalizowania się wartości, czasie młodzieńczego
ideowego buntu, wątpienia i poszukiwania
własnej tożsamości, potrzebie akceptacji
i utożsamienia się z określoną grupą, ideologią, sposobem życia.
Okołosekciarska komuna przeciwstawiona modelowemu związkowi pary japiszonów, to
równocześnie punkt wyjścia do zaprezentowania mechanizmów manipulacji,
zniewolenia i uzależnienia, panujących w patriarchalnym systemie. Okazuje się
bowiem, że oba przypadki są odmienne jedynie pozornie…
Martha (wówczas Macy May)uciekła do sekty, bo ta kusiła, nieobciążoną
konsumpcjonistycznym bagażem, wizją wolności. W Stanach takich domorosłych grup
jest wiele, podczas gdy w naszej, polskiej świadomości nadal lokują się w
sferze jakiejś niezwykle odległej egzotyki, bardziej niż z życia, znane raczej
z telewizyjnych talk-showów. Sekta z
filmu Durkina nasuwa prędzej skojarzenia z hipisowską komuną sprzed paru dekad,
a jej lider (elektryzujący John Hawkes) przywodzi na myśl Charlesa Mansona w
wersji Zen.
Utopijna wizja
nie wytrzymuje jednak starcia z brutalną, przesyconą hipokryzją
rzeczywistością. Martha ucieka więc po raz kolejny – tym razem do swej starszej
siostry i jej męża. Do ich luksusowej posiadłości, drogich samochodów, ultra
zdrowych koktajli z niemodyfikowanych genetycznie składników i boleśnie
przytłaczającej mieszczańskiej mentalności.
Wspomnienia dwóch lata spędzonych w odciętej od świata (mimo, że
ulokowanej na nowojorskich obrzeżach) komunie, nieustannie powracają do dziewczyny
w postaci koszmarów i nieoczekiwanych
flashbacków. Takie celowe spiętrzenie
retrospekcji, nie wprowadza jednak narracyjnej dezorientacji. Niełatwo, co
prawda, odróżnić, co jest rzeczywistym wspomnieniem, co zaś projekcją
umęczonego umysłu Marthy, niemniej jednak ten klimat niejasności i piętrzących
się niedopowiedzeń idealnie koresponduje z ostatecznym posmakiem, jaki obraz
pozostawia.
Durkin w gorzki sposób konfrontuje karykaturę pseudo-hipisowskich ideałów z zaawansowanym
konsumpcjonizmem i egzystencją osnutą na kapitalistycznych pryncypiach.
Pokazuje jednocześnie smutną prawdę o tym, że dla osób (a zwłaszcza kobiet), które
nie godzą się na poddanie zasadom zawoalowanego patriarchatu i pogodzenie z
trawiącym kapitalistyczny świat nowotworem konformizmu, nie ma łatwej drogi.
Martha Macy May Marlene – każde z tych imion wyznacza symboliczne
momenty przejścia bohaterki, kolejne etapy poszukiwania siebie. Ostatnie –
Marlene, pozostaje nie odkryte. Nie wiemy kim jest Marlene ani kim będzie. Tym
prostym i nienachlanym zabiegiem reżyser pozostawił historię niedomkniętą. Bez
tandety i tanich wybiegów. Z klasą.
"Martha Macy May Marlene", 2011 USA
reż. Sean Durkin
tekst: Oliwia Misztur
Tekst był wcześniej opublikowany tu: http://www.filmweb.pl/user/triliv/reviews/Girl+interrupted-12835
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz