Marzyło mi
się zacząć ten tekst słowami "Wes Anderson nakręcił prawdopodobnie najlepszy film w swojej
karierze". Niestety, święte oburzenie wywołane informacją o polskim
przekładzie tytułu było tak potężne, że zmusiło mnie do przeredagowania
rzeczonego tekstu i poczynienia małej dygresji już na samym wstępie. Z góry przepraszam
i uprzejmie proszę o kilka linijek cierpliwości.
Polski tytuł "Moonrise Kingdom" brzmi "Kochankowie z księżyca", co stawia go w jednym rzędzie z perełkami typu "Wirujący seks" (aka "Dirty dancing") czy "Wichry namiętności"(aka "Legends of the fall"). Żeby za bardzo nie przynudzać, podam trzy główne powody dla których tytuł ten jest kompletnie bezzasadny. 1. Nosi konotacje mocno seksualne, podczas gdy seksualność u naszych bohaterów jest w fazie co najmniej raczkującej. Owszem zaliczają drugą bazę, ale raczej więcej tu ciekawości niż sugerowanego słowem "kochankowie" erotyzmu. 2. Brzmi jak tytuł taniej komedii z sci-fi w tle lub też jeszcze tańszego filmu xxx o igraszkach Barbarelli z He-Man’em. Obie opcje mają się do kina Andersona mniej więcej jak "Noc na Ziemi" do "Nocy żywych trupów". 3. Wreszcie „moonrise kingdom” jest nazwą własną, bohaterowie nadają ją małej zatoczce, w której spędzają krótkie, lecz magiczne chwile pierwszych uniesień miłosnych. Idąc tym jakże feralnym tropem równie dobrze można by przemianować "Pearl Harbour" na "Schadzka w zatoce". Uroczo, nieprawdaż?
Dość jednak tych utyskiwań. Teraz, gdy dałam już upust swej dezaprobacie i poziom ciśnienia powrócił do normy, mogę ochoczo przejść do meritum. Konsekwentnie postanawiam natomiast trzymać się oryginalnego tytułu. Zacznijmy zatem raz jeszcze.
Polski tytuł "Moonrise Kingdom" brzmi "Kochankowie z księżyca", co stawia go w jednym rzędzie z perełkami typu "Wirujący seks" (aka "Dirty dancing") czy "Wichry namiętności"(aka "Legends of the fall"). Żeby za bardzo nie przynudzać, podam trzy główne powody dla których tytuł ten jest kompletnie bezzasadny. 1. Nosi konotacje mocno seksualne, podczas gdy seksualność u naszych bohaterów jest w fazie co najmniej raczkującej. Owszem zaliczają drugą bazę, ale raczej więcej tu ciekawości niż sugerowanego słowem "kochankowie" erotyzmu. 2. Brzmi jak tytuł taniej komedii z sci-fi w tle lub też jeszcze tańszego filmu xxx o igraszkach Barbarelli z He-Man’em. Obie opcje mają się do kina Andersona mniej więcej jak "Noc na Ziemi" do "Nocy żywych trupów". 3. Wreszcie „moonrise kingdom” jest nazwą własną, bohaterowie nadają ją małej zatoczce, w której spędzają krótkie, lecz magiczne chwile pierwszych uniesień miłosnych. Idąc tym jakże feralnym tropem równie dobrze można by przemianować "Pearl Harbour" na "Schadzka w zatoce". Uroczo, nieprawdaż?
Dość jednak tych utyskiwań. Teraz, gdy dałam już upust swej dezaprobacie i poziom ciśnienia powrócił do normy, mogę ochoczo przejść do meritum. Konsekwentnie postanawiam natomiast trzymać się oryginalnego tytułu. Zacznijmy zatem raz jeszcze.
Wes Anderson nakręcił prawdopodobnie najlepszy film w swojej karierze. Prawdopodobnie nie zgodzą się z tym jego najzagorzalsi fani. Prawdopodobnie jednak pokochają go Ci, których nuży już odgrzewany po raz enty humor Woody'ego Allena oraz Ci, którzy w filmie szukają niesztampowej lekkości, inteligencji i oryginalnego stylu.
Anderson opowiada historię starą jak świat, przerabianą w kinie do znudzenia. Czyni to jednak w sposób tak zachwycający i przekorny, że trudno nie ulec jej urokowi. Oto para dwunastolatków z problemami – Suzy Bishop, egzaltowana fanka francuskich bardów cierpiąca na wybuchy niekontrolowanej agresji i Sam Shakusky, lekko zdziwaczały, aspołeczny skaut. Ona wiedzie zblazowany żywot z rodzicami-prawnikami i trójką upierdliwych młodszych braci, jedyną pociechę znajdując w fantastycznej literaturze. On jest nieprzystosowaną, obdarzoną talentami plastycznymi, sierotą tułającą się od jednej rodziny zastępczej do kolejnej. Ulubione typy bohaterów reżysera – lekko zdziwaczali i odklejeni od rzeczywistości, a jednak budzący sympatię i chęć dopingu. Dzieciaki naturalnie zakochują się w sobie i uciekają – przez lasy, góra i jeziora, dawnym szlakiem Indian plemienia Chickchaw (rzecz dzieje się pośród malowniczych krajobrazów Nowej Anglii).
Za parą młodocianych bohaterów, godnie prezentuje się cały katalog pierwszoligowych gwiazd Hollywoodu, wcielających się w równie osobliwe charaktery. Chylę czoła przed Karą Hayward i Jared'em Gilmanem – to nie lada wyzwanie zadebiutować na srebrnym ekranie pośród takich nazwisk jak Murray, Norton, Willis, Swinton czy Keitel i nie zniknąć w ich blasku. Mimo arcyudanych momentów "starszyzny" (Edwardzie Nortonie, od teraz określenie "harcerzyk" na zawsze już będzie nosiło Twoje oblicze, Tildo Swinton, Twoja "Opieka Społeczna" to współczesna, bardzo stylowa wersja Baby Jagi - oklaski!) palma pierwszeństwa przypada młodym. I słusznie. "Dorosłe" kreacje nie wybijają się na pierwszy plan, lecz stanowią serię wyrafinowanych smaczków, nie odwracających uwagi od pierwszoplanowego love-story i wątku inicjacyjnego.
A jest to historia miłosna w stylu retro (akcja rozgrywa się w połowie lat 60-tych), rozpięta między "Cudownymi latami" i francuskim kinem Nowej Fali (wdzięczny ukłon w stronę Louisa Malle'a i Francoisa Truffaut). Anderson błyskotliwie prowadzi narrację, balansując na granicy absurdu i powagi. Nie boi się również gatunkowej żonglerki i zestawia humor i groteskę z grozą i aluzjami m.in. do "Władcy much". To kwintesencja jego autorskiego stylu, a przy okazji obraz o bardzo dużym potencjale komercyjnym. Półtorej godziny wyśmienitej rozrywki dla wymagającego widza.
Każda scena "Moonrise Kingdom" jest scenograficznym majstersztykiem. Reżyser daje upust swej obsesyjnej dbałości o detal, misternie dopieszczając najmniejszy nawet element dekoracji. Efektem jest bardzo mocna teatralizacja obrazu. Można odnieść wrażenie, że niektóre sceny są celowo przedłużane jedynie po to, by móc upajać nimi oczy. Nic w tym zresztą złego, bo naprawdę jest na co popatrzeć. Zarówno scenografia, jak i kostiumy oraz pojawiające się na ekranie artefakty to hymn złożony tamtym czasom oraz stylowi vintage. Całość, prócz niezaprzeczalnych wrażeń wizualnych, niesie też w sobie sporą dozę nostalgii i tęsknoty za latami, które bezpowrotnie odeszły, lecz ich wyobrażenie nadal pozostaje żywe we współczesnej popkulturze.
"Moonrise Kingdom" to jeden z tych filmów, które dostarczają odbiorcy tyle wielopłaszczyznowej rozkoszy, że trudno się w nich nie rozkochać. To jednocześnie obraz, do którego z chęcią powraca się w chwilach melancholii i przygnębienia. Dopóki Anderson kręci taki filmy, jestem spokojna o przyszłość uroczo opakowanego i diablo inteligentnego humoru we współczesnym kinie.
"Moonrise Kingdom", 2012, USA
reż. Wes Anderson
tekst: Oliwia Misztur
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz