Postanowiłam zrobić dzisiaj mały rachunek sumienia i -o zgrozo - tytułów, mogących wywołać powszechną konsternację jest wcale niemało. A i rozrzut gatunkowy jest imponujący. Mamy tu bowiem zarówno absurdalnie durne horrory, jak i kino familijne, tandeciarskie highschool-love-stories, łzawe melodramaty, jak i komedie z żartami o puszczaniu bąków (to przecież zawsze śmieszy, prawda?).
Postawiłam sobie za cel zrobić mały przegląd filmów, które uwielbiamy oglądać, mimo, iż obnoszenie się z tym faktem może okazać się towarzyskim samobójem. Ale co tam. Filmów takich jest całkiem sporo, więc myślę, że będę je tu wrzucać od czasu do czasu w ramach urozmaicenia bloga mini-cyklem, zatytułowanym "Guilty pleasures" właśnie.
Zatem dzisiaj odsłona numero uno, enjoy!
ps. zapraszam również do dzielenia się swoimi "guiltly pleasures" :)
· Underworld – mam ogromną słabość do wampirów,
wilkołaków i wszelkiego rodzaju najbardziej nawet kuriozalnych stworów nocy.
Niestety, słabość ta zahacza również o kinowe blockbustery oraz seriale dla
nastolatek podkochujących się w krwiopijczych amantach (wyjątkiem jest tu „Zmierzch”,
którego fenomen zdecydowanie przekracza nawet moje, naprawdę szerokie, ramy
tolerancji wobec tego typu kina). „Underworld” natomiast łączy moje przedszkolne
fantazje o przygodach super wojowniczki z młodzieńczymi fascynacjami mrokiem, black
metalem i cyberpunkowym lookiem. Akcja rozgrywa
się na styku mitu i nowoczesności, krew tryska szalonymi strugami, a wbita w
seksowny lateks główna bohaterka, szalonymi susami przeskakuje z jednej części
filmu w kolejną. A ja jej dziko kibicuję!
·
Tenacious D. Kostka przeznaczenia – sory, nic na
to nie poradzę, już samo patrzenie na Kyle’a i Jacka sprawia, że kąciki ust
mkną mi ku górze. To film idiotyczny, lecz nie debilny. Bezgranicznej masie
fabularnych kretynizmów towarzyszy tu bezpretensjonalny humor, a rozbuchanemu
tandeciarstwu – wzbudzana przez niegrzeszących polotem bohaterów - sympatia i
rozczulenie. Jest śmiesznie, rockowo i z wykopem. Przedni ubaw!
·
Dziennik Bridget Jones – każda powtórna podróż z
Bridget to naprzemienne salwy debilnego śmiechu i cichych pochlipywań. Oglądam
odziana w brudne dresy, opatulona w koce, pośród okruchów ciastek i czipsów z
miską lodów w zasięgu ręki – słowem bardzo po amerykańsku. Rzecz jasna w
samotności, by uniknąć jakichkolwiek świadków żenującego stanu, w jakim się
znajduję. Zawsze podczas seansu mam ochotę iść do sklepu po butelkę wina i
paczkę fajek, ale niestety, leży na mnie kot, więc pozostaję przy herbie i
nieprzyzwoitych ilościach słodyczy... :)
to be continued...
Zdecydowanie American Pie
OdpowiedzUsuń