piątek, 3 sierpnia 2012

W raju wszystko jest iluminacją, czyli eine Liebe von Ulrich Seidl

Świat filmowy Ulricha Seidla to intrygujący mariaż faktu i fikcji, dokumentu i fabularnej stylizacji. Zaludniają go udręczeni podłą egzystencją frustraci, dziwacy i nieszczęśliwcy, niektórzy budzący politowanie, inni wstręt i pogardę. W rozpoczynającej trylogię „Raj” części „Miłość” uwaga reżysera po raz kolejny fokusuje się na jego ulubionym temacie – Austriakach i krytycznie analizowanej austriackości. Z tym jednak wyjątkiem, że tym razem fabuła nie toczy się na przedmieściach Wiednia, lecz pośród malowniczych Kenijskich krajobrazów, w „raju na Ziemi” rodem z katalogu biura podróży. Krytyka zaś poszerza się również o owego „raju” mieszkańców i cały wyrachowany system zależności między lokalsami a przybyszami. Kto  zna choć odrobinę twórczość Seidla, na wstępie już przeczuwa, że do mitycznego Edenu będzie stąd bardzo daleko.

Wraz z Teresą, samotną otyłą pięćdziesięcioparolatką (fantastyczną i odważna rola Margarete Tiesel) oraz kilkoma podobnymi  jej paniami poznajemy (sex)turystyczną Afrykę, która już od progu wita nas kiczem zaprogramowanym pod europejskie drobnomieszczańskie wyobrażenia. Tubylcy w przaśnych strojach, z przyklejonymi sztucznymi uśmiechami wyczekują pod hotelem na kolejne tury urlopowiczów. Śpiewają  przy tym radośnie (?)„Hakuna matata”(co znaczy mniej więcej „nic się nie martw”, „wyluzuj się”), podczas  gdy kawałek dalej, w obłażących z farby chatkach, ich bezrobotni członkowie rodzin  mierzą się z wszechobecnym ubóstwem. Tam zdecydowanie adekwatniej brzmiałby nostalgiczny „Weeping song” Cave’a (pieśń w sam raz do płaczu).

Podobno kolonializm w Afryce skończył się już dawno temu, tymczasem okazuje się, że w zawoalowanej formie usług, oględnie mówiąc,  rekreacyjno-turystycznych ma się całkiem nieźle. Kenijskie kurorty oferują zblazowanym turystkom coś więcej niż standardowe „all inclusive”. W gibkich ciałach jurnych młodzieńców, czatujących na majętne „sugar mamas”, kryje się obietnica ulotnej młodości, namiętności i przygody. A nawet miłości. Wszystko zależy od zasobów portfela. Miłość  to kolejny rodzaj transakcji, zaś piaszczysta plaża - istny market z szeroką ofertą towarzysko-erotyczną.

Łatwo Seidla oskarżyć o operowanie kalkami i uproszczeniami, ba, nawet o zapędy rasistowskie. Ma facet rozległe fiksacje na punkcie swojego Heimatu, a teraz dorzuca do tego jeszcze butną krytykę bogu ducha winnych Kenijczyków… Nie,  nie, nie. Nie tędy droga. Reżyser nikogo bezpośrednio nie ocenia – on podgląda, obserwuje (co zresztą doskonale podkreśla zabieg użycia kamer przemysłowych w niektórych sekwencjach filmu). Daleko mu do moralizatorstwa, nawet tego uzasadnionego. Co więcej, wobec swoich bohaterów, podobnie jak w poprzednich obrazach, pozostaje mimo wszystko, jeśli nie ciepły, to przynajmniej współczujący. Krytykę wymierza natomiast  w ogół społeczeństwa (czy też społeczeństw) – jego dwulicowość, zaściankowość myślenia, egoizm i wyrachowanie. Unika dzielenia  na dobrych i złych - tu wszyscy są równie egotyczni i roszczeniowi. U nienasyconych „sugar mamas” wynika to z poczucia niepewności, niespełnienia i nieatrakcyjności,  u „beach boys’ow” zaś z biedy, frustracji i ugruntowanego historycznie poczucia nierówności.

Obnażając w bezlitosny sposób naturę relacji międzyludzkich oraz, niejednokrotnie osiągający rozmiary groteski, dysonans kulturowy, Seidl pozostaje bezstronnym widzem. Pokazuje rzeczy przykre i niekoniecznie łatwe do oglądania  jako  konsekwencje zaawansowanej  eksploatacji – tak międzyludzkiej, jak i międzykontynentalnej. 

Reżyser nigdy nie bał się epatowania szpetotą, dziwnością, seksualnością ( często perwersyjną), przez co została mu przypięta etykietka skandalisty i prowokatora. Jednak, moim zdaniem, „Raj: Miłość” może zszokować , zniesmaczyć  a nawet zawstydzić co najwyżej zdewociałych ignorantów, dla których szczytem filmowej prowokacji były dotąd filmy Almodovara. 

Seidl pochyla się nad brzydotą,  postępującą starością i uwiądem ciał, szukając w nich piękna, zaś w obrzydliwych, przeczących zasadom moralnym czynach – humanizmu. Wiele scen to estetyczne arcydziełka, pod względem kompozycji i kolorystki przywołujące na myśl malarskie płótna (ujęcie śpiącej pod błękitną moskitierą nagiej Teresy, odpoczywającej po gorących igraszkach ze swym „beach boy’em” to nie lada uczta dla wrażliwych oczu). Jak wiele można powiedzieć jednym mistrzowsko rozegranym statycznym kadrem! Widać  to doskonale zwłaszcza w scenie ukazującej pokaźne stadko podstarzałych matron wylegujących się na przylegającym do hotelu wycinku plaży, oddzielonym od jej reszty sznurem, za którym gromadzą się ciemnoskórzy chłopcy. To zarówno symboliczny rozdział na bogatych i biednych, białych i czarnych, obsługiwanych i usługujących, lecz również swoista witryna sklepowa, na której konsumenci i konsumowani przyglądają się sobie nawzajem. Bardzo wymowna, zapadająca w pamięć scena.

„Miłość” otwiera trylogię „Raj”, po niej nastąpią „Wiara” oraz „Nadzieja”. Myli się jednak ten, kto próbuje doszukiwać się w tytułach czysto religijnych konotacji. Inspiracją dla filmowego tryptyku (który nota bene w pierwotnym założeniu wcale tryptykiem nie był) okazuje się dramat austriackiego pisarza okresu międzywojnia, Ödöna von Horvátha – „Glaube, Liebe, Hoffnung”, skupiający się właśnie na tematyce nierówności społecznych i walki klas.

Nie należy raczej mieć złudzeń, że dwa kolejne obrazy austriackiego reżysera przyniosą kojącą odmianę. Zresztą, bez ultra wysokiego stężenia goryczy i sarkazmu Seidl nie byłby Seidlem. Jedno jest zatem pewne – będą uwierać równie mocno i uporczywie.

"Raj: miłość", 2012 Austria, Francja, Niemcy
reż. Ulrich Seidl
polska premiera: 7 września 2012
tekst: Oliwia Misztur



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz