poniedziałek, 15 października 2012

Patrz i przeżywaj. Recenzja "Samsary" Rona Fricke

Ci, którzy dali się porwać nakręconemu dwadzieścia lat temu obrazowi  "Baraka"obejrzą na ten film z drżeniem serca. Tym zaś, dla których wciąż pozostaje on enigmą, powiem jedno – czeka Was niezwykła podróż przez świat magnetyzującej muzyki i obrazów. Podróż, która jednych oczaruje, a innych poruszy. Niewątpliwie jednak dla wszystkich zaowocuje refleksją, lub chociażby jej dyskretnym ukłuciem.

"Samsara" to kolejny po "Koyaanisquatsi", "Barakce" i "Naqoyqatsi", hołd złożony potędze obrazu i dźwięku. Reżyser, Ron Fricke odżegnuje się od klasycznej werbalnej narracji i linearnej fabuły na rzecz medytacyjnej opowieści, którą nie tyle oglądamy, co raczej doświadczamy jej.

Chłoniemy zapierające dech obrazy, pozornie wyrwane z kontekstu i pozbawione jakiegokolwiek komentarza – tak społecznego, jak i politycznego. Początkowe poczucie obcości, związane z faktem, że jako widzowie nie jesteśmy oswojeni z takim rodzajem kina, szybko ustępuje miejsca hipnotycznej mocy spektaklu.

 "Samsara" ma wydźwięk bardzo bliski wcześniejszym filmom  Fricke'go, w których afirmacja natury i szacunek dla tradycji zostają skonfrontowane z postępującym konsumpcjonizmem i upadkiem wartości. Nie jest to jednak obraz z gatunku tych, które dokonują wiwisekcji na świadomości i sumieniu widza lub też spływają nań niczym łaska oświecenia. Zamiast  bolesnej terapii szokowej, dostajemy bardzo sugestywny pejzaż, który za pomocą perfekcyjnych ujęć rozbudza niepokój, nostalgię i dojmująca potrzebę pochylenia się nad kwestiami istotniejszymi niż spłata kredytu, awans w pracy i nagląca potrzeba zakupu nowego auta.


Można Fricke'mu zarzucić asekuranctwo. Nie przeciera nowych ścieżek i podąża szlakiem, który doskonale sprawdził się przy okazji "Baraki". Jednak pomimo swej wtórności i nie pozostawiającego wątpliwości przesłania, jego film broni się jako pewnego rodzaju fenomen.

"Samsara" to podróż, wykraczająca zarówno poza tradycyjne ścieżki kina dokumentalnego, jak i społecznie zaangażowanego. Owszem, antykonsumpcjonistyczny przekaz jest wyrażony jasno, brak tu jednak niepotrzebnego posiłkowania się kontrowersją i nachalnego epatowania brutalnością. Pierwsze skrzypce gra tu estetyka.
"Samsara" to ponad wszystko audiowizualna uczta, gdzie każdy pojedynczy kadr można kontemplować jak odrębne płótno malarskie, dźwięk zaś (oklaski m.in.dla Lisy Gerrard) stanowi przemyślane dopełnienie oglądanej historii.

Termin "samsara" wywodzi się z filozofii buddyjskiej i oznacza nieustający ruch, przepływ, niekończący się ciąg narodzin i śmierci. Obraz Fricke'go doskonale oddaje owo poczucie płynności i zmienności zarówno dzięki imponującemu doborowi przestrzeni i tematów (sceny kręcono w 25 miejscach globu), jak i mistrzowskiej pracy kamery. Niewątpliwy wpływ na jakość odbioru ma również fakt, że obraz został w całości nakręcony na taśmie 70 mm, a zmontowanie materiału zajęło twórcom ponad pięć lat.
 
Film  Fricke'go należy do gatunku tych, które należy oglądać na kinowym ekranie. Tylko wówczas będziemy w stanie w pełni docenić operatorski kunszt, niespotykaną jakość obrazu oraz majestat poszczególnych ujęć.
"Samsara" to poemat, kinematograficzne dziełko sztuki, które wymaga traktowania z należnym mu szacunkiem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz