Harmony Korine, nadal praktycznie anonimowy w Polsce, ugruntowuje swoją pozycję jednego z największych wizjonerów współczesnej kinematografii. „Spring breakers” to więcej niż film, to zupełnie nowa jakość kina. Jak wszystko, co w tak odważny i nowatorski sposób wychodzi poza pewną konwencję, skazany na lawinę krytyki i niezrozumienia. Warto jednak puścić jadowite słowa mimo uszu i przyjrzeć się bliżej twórczości idola nowojorskiej awangardy, jest on bowiem jednym z najgłośniejszych i najbardziej intrygujących głosów dzisiejszego kina.
Nikt nie opowiada o skrzeczącej
rzeczywistości w tak świeżym i jednocześnie w bezczelnym autorskim stylu, jak czyni
to Korine. Jego filmy, szokujące i odstraszające nieprzystępną formą, zawsze stanowią
krytykę istotnego wycinka współczesności, przestrzeni rozpadu, podskórnego
gnicia. To opowieści o postępującym upadku, postapokaliptycznej egzystencji. W
„Spring breakers” jest podobnie, choć w miejsce rozwalających się zabiedzonych
domostw i postaci rodem z objazdowego „freak show” (jak chociażby w „Gummo” czy
„Julien Donkey-Boy”), dostajemy pastelowe, przejaskrawione obrazki
słonecznych plaż oraz pięknych i młodych (zazwyczaj nagich) ciał, wszystko zaś utrzymane w konwencji popowego
teledysku.
Banalna fabuła, stanowiąca zlepek
klisz i fantazji na temat amerykańskiego kultu młodości, jest tylko pretekstem
do rozpędzenia audiowizualnego rollercoastera, wiozącego bohaterów ku
nieuchronnej zagładzie. Cztery znudzone monotonią studenckiego życia kumpele
(pop-gwiazdki Selena Gomez i Vanessa Hudgens, Ashley Benson oraz Rachel Korine,
prywatnie żona reżysera), postanawiają wyrwać się na szalone ferie na Florydę.
Problem braku gotówki rozwiązują szybko i sprawnie – robiąc napad na lokalnego
fast fooda. Bez certolenia, bez wyrzutów sumienia, bez lęku – jak w grze
komputerowej. Na miejscu, oddając się narkotyczno-alkoholowym orgiom, wpadają w
tarapaty, z których wyciąga je karykaturalny gangster, Alien (fenomenalny James
Franco).
W tym miejscu Korine podkręca
jeszcze decybele i rozpoczyna ekstremalną jazdę bez trzymanki, chaotyczną,
pełną pourywanych dialogów i flash backów. Montaż i praca kamery mistrzowsko
naśladują sposób kręcenia hiphopowych teledysków i trailerów kinowych block
busterów, zaprawionych dużą dawką substancji psychoaktywnych. Przerysowane
w photoshopie kolory, slow-motion, kiczowate widoczki i ckliwe piosenki (m.in.
genialnie wykorzystany hit Britney Spears) zestawione ze scenami przemocy i
seksu tworzą bardzo mocną miksturę. Nihilizm w
barwach Disneya osiąga tu swoje apogeum. Wizji Korine’a dodatkowego
przyspieszenia dodaje jeszcze fenomenalnie zaaranżowana ścieżka dźwiękowa. Na
jednej imprezie spotykają się idol nastoletnich balangowiczów, Skrillex, Cliff
Martinez (twórca kultowego soundtracku do równie kultowego „Drive”), gwiazdy
radia Eska i sążne rapowe beaty (m.in. Gucci Mane, który w filmie wciela się w
rolę gangstera Archy’ego).
W „Spring breakers” tryumfuje
młodość, dla której naczelnymi wartościami są zabawa i kasa, młodość odtwarzana
na wzór wyuzdanych klipów z MTV, gier na play station i nasyconych przemocą
filmów akcji. Jednak ponad oparami szalonej imprezy unosi się widmo beznadziei
i smutku, zza feeri rozkołysanych biustów i falujących pośladków, wyłania się
gorzki obraz emocjonalnej pustki, w której pogrąża się całe pokolenie.
Korine po
mistrzowsku konstruuje satyrę na zdegenerowaną do cna popkulturę. Co więcej
czyni to bezczelnie wykorzystując jej własne narzędzia i mechanizmy. Brawurowo
obraca w niwecz jeden z ulubionych snów amerykańskiej popkultury, wiosennej
przerwy od nauki, czasu nieskrępowanej zabawy i wolności. Fraza „spring
break” jest powtarzana w filmie niczym mantra, zaklęcia odrealniające
rzeczywistość. Tym właśnie mają być ferie, ucieczką od prawdziwego świata do
mitycznego Edenu 2.0., miejsca w którym realizuje się sen każdego
amerykańskiego nastolatka - ociekająca seksem niekończąca się impreza.
Dla Korine’a „spring break” to jednak coś więcej. To stan
umysłu. Kolektywnego umysłu całego pokolenia. Wyłaniająca się spod warstwy
lukru diagnoza reżysera nie napawa optymizmem, podobnie zresztą jak miało to
miejsce w przypadku innych jego filmów. Niewątpliwie jednak niezwykle przewrotny i piekielnie
inteligentny „Spring breakers” zasługuje na wzmożoną uwagę i refleksję. To
zdecydowanie jeden z najintensywniejszych i najważniejszych filmów ostatnich
lat.
"Spring breakers", USA, 2012
reż. Harmony Korine
tekst: Oliwia Misztur
Świetna recenzja.
OdpowiedzUsuńtrzeba obejrzeć .
Mnie się wydał słaby i średnio intensywny :)
OdpowiedzUsuń