Plakat „Takiej pięknej katastrofy”
od razu nasuwa skojarzenie z „Rzezią” Polańskiego, natomiast
otwierająca film scena, w której para bohaterów dywaguje nad
niefortunnie przerwaną uwerturą, nosi wyraźnie znamiona humoru
spod znaku Woody'ego Allena. Reżysera, Todda Bergera, od
wymienionych panów dzielą co prawda lata świetlne błyskotliwości,
ale mimo to jego film ogląda się przyjemnie i bez spodziewanego
zażenowania.
Berger pokazuje grupę zaprzyjaźnionych
(och, really?) trzydziestoparolatków, którzy spotykają się na
„brunchu dla par”, imprezie, którą po latach znajomości
traktują raczej jako rodzinny obowiązek niż szczerą przyjemność.
Nim bohaterowie zdążą spróbować wegańskiej tarty, reżyser
odpali pierwszą bombę – gospodarze, wzór amerykańskiego
małżeństwa, rozwodzą się. Moment później eksploduje kolejny
ładunek, tym razem jednak nie towarzyski. Okazuje się bowiem, że
Ameryka stoi w obliczu zagłady biologicznej, a nasza wesoła
gromadka ma spędzić swoje ostatnie godziny we własnym
towarzystwie. Widmo nadciągającego Armagedonu doprowadza do serii
mniejszych bardzo prywatnych katastrof. W obliczu nieuchronnie
zbliżającej się śmierci bohaterowie porzucają maski konwenansu,
wychodzą na jaw skrywane zdrady i niesnaski, fobie i dziwactwa.
Każdy musi w obecności grupy zmierzyć się ze swoim własnym
odjazdem. A wszystko to w oparach alkoholu i domowej roboty "ecstasy dla biedoty".
Lubię takie tragi komiczne klimaty :)
OdpowiedzUsuń